Dawno, dawno temu, za pubami i herbaciarniami, w samym centrum Londynu znalazł się młody, czikagowski reżyser. Pewnego razu był on sobie świadkiem dość niecodziennego zdarzenia. Ni stąd, ni zowąd pod jego opiekę trafiła w pełni brytyjska produkcja, a prócz stanowiska najważniejszej osoby na planie, otrzymał także możliwość ingerowania w scenariusz. Zaskoczenie było niemałe, albowiem nie przywykł do takiej swobody w amerykańskim kinie komercyjnym, w którym wówczas się lubował i z którego de facto wyniósł pierwsze szlify. Jednak presja sięgnęła szczytu, gdy okazało się, iż dany projekt jest horrorem. I to nie byle jakim horrorem, bo dotyczącym starego, brytyjskiego mitu, który ani na krok nie ustępuje historii Kuby Rozpruwacza. Zatem nie dość, że musiał zmierzyć się z prawdopodobnie najbardziej wpływowym gatunkiem filmowym, to jeszcze na tapet trafiła doskonale wszystkim znana i przez wszystkich uwielbiana opowieść. Młody reżyser zaczął się więc zastanawiać, jak oryginalnie podejść do sprawy, serwując jednocześnie widzom sporą dawkę strachu i innych emocji. Szukał, szukał, kombinował, aż zmajstrował protoplastę wielu przyszłych filmów spod znaku krwawych uczt kanibalistycznych. A była nim Linia śmierci.
A skoro Linia śmierci, to bohaterem powyższej opowiastki był oczywiście Gary Sherman. Dziś o filmie krążą legendy, jedne mniej, drugie bardziej prawdziwe, ale fakt faktem reżyser skomponował naprawdę solidny sonet, który zyskał należną mu sławę dopiero po zagnieżdżeniu się motywu kanibalizmu w umysłach miłośników kina grozy. Zarzutów nie należy również wysuwać w kierunku aktorstwa, bo i Donald Pleasence jako inspektor Scotland Yardu oraz Sir Christopher Lee w roli głównego złego wywiązali się ze swoich obowiązków z nawiązką. Szczególnie ten drugi – choć w całej krasie ukazał się dosłownie na moment, a gażę pobierał niemałą – dał dowód na to, że do horrorów trzeba mieć łeb i odpowiedniego skilla. Wobec tego fani nie wyobrażają już sobie innego aktora odgrywającego niniejszą postać. Nie? To lepiej niech zaczną, gdyż Sherman po latach wdał się w skromną dyskusję na temat castingu do Lnii śmierci i zgadnijcie, kogo pierwotnie rozważał obsadzić w tej roli …
Zobacz również: DiCaprio, De Niro i Scorsese na jednym planie? Nowy kryminał jest już w drodze!
Głupie naciąganie czytelnika – przecież tytuł newsa zdradza o kogo chodzi! Tak, to właśnie Marlon Brando był pierwszym wyborem reżysera i co więcej obgadał i przyklepał on wszystkie szczegóły współpracy. Przyszła głowa rodziny Corleone już bookowała bilety na samolot do Londynu, kiedy to los brutalnie rozwiał marzenia obu panów. Przyczyna? Stan krytyczny syna legendy Hollywood:
O jedenastej syn Marlona, Christian, trafił do szpitala w Los Angeles w stanie krytycznym po zapaleniu płuc. Marlon wskoczył więc natychmiast do samolotu i wrócił do Ameryki (wówczas przebywał on we Francji na planie Ostatniego tanga w Paryżu Bernardo Bertulocciego – przyp.red.), wobec czego straciliśmy go. W zasadzie w ogóle nie chcieliśmy ogłaszać tego faktu. To znaczy, występ Brando w naszym filmie miał być trzymany w ścisłej tajemnicy i nawet napisy końcowe nie ujawniałyby jego obecności. Liczyliśmy jedynie na czujność widzów i na jakiś niekontrolowany wyciek.
No dobrze, ale jak w ogóle gwiazda światowego formatu weszła w posiadanie informacji o tym, że nikomu nieznany reżyser kręci nikomu nieznany brytyjski horror? Parafrazując słynne polskie powiedzenie należy stwierdzić, że nie da ci tego ojciec, nie da ci tego matka, co może dać ci twój zaufany agent. Jay Kantor towarzyszył Marlonowi od samego początku jego kariery, toteż posiadał bodajże największy wpływ na filmowe decyzje Stanleya Kowalskiego. Jednocześnie parał się on również fachem producenta i o ile wcześniej los rozdzielił Brando z Linią śmierci, o tyle ten sam los skojarzył z nią Kantora. Reżyser wspomniał, że agent wielokrotnie rozpływał się nad możliwością obsadzenia swojego podopiecznego w roli „potwora”, toteż w ostateczności Sherman dał mu zielone światło:
Na planie był Donald Pleasence, Christopher Lee i Norm Rossington. No i Jay Kantor, który pracował dla Marlona Brando przez całą jego karierę. Ten to cały czas mówił: „Boże, zastanawiam się, czy Marlon nie chciałby czasem tej roli. Jest teraz w Paryżu u Bertolucciego, gdzie kręcą jakiś stuknięty film. Pozwól mi do niego zadzwonić, a potem wysłać scenariusz. Zobaczymy czy się na to zgodzi!”. No więc mu pozwoliłem, po czym dodał: „Marlon uwielbia make-up! Po prostu go uwielbia!”. Wiecie, ta idea zrodziła się w jego głowie podczas kręcenia Ojca chrzestnego – Francis Ford Coppola pragnął go w swoim filmie, natomiast dalecy od tego entuzjazmu byli szefowie Paramount … Więc pojawił się na planie z Kleenexem w ustach i rozsadził wszystkim mózgi!
I prawdopodobnie zrobiłby to ponownie, gdyby nie wspomniany incydent autorstwa Christiana Brando. Sam Marlon jednak nie stracił okazji do wykazania się na łamach filmu grozy, albowiem zaledwie rok wcześniej ukazały się Koszmary, w której zagrał oczywiście główną rolę. Występ ten z pewnością nie umywał się natomiast do intrygi, jaką Gary Sherman planował zafundować widzom odnośnie nieujawniania tożsamości „bohatera” Linii śmierci. Tak czy owak, w ostateczności otrzymaliśmy Christophera Lee i bynajmniej nie możemy narzekać. Ale zawsze możemy wpaść w melancholijną zadumę z serii „co by było gdyby” …
Źródło: comingsoon.net / Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe