W latach dwutysięcznych sprawa Krystiana Bali wstrząsnęła światem za sprawą swoich dziwacznych, literackich konotacji. Okazało się, że autor wydanej własnym sumptem powieści Amok mógł w niej zawrzeć szczegóły morderstwa wrocławskiego biznesmena, Dariusza J. Sprawa wydała się jeszcze bardziej podejrzana, kiedy filozof i literat zaczął nieco pogrywać z władzami oraz mediami, wdając się w postmodernistyczną dyskusję na temat fikcji literackiej czy relacji między autorem a dziełem. Dodatkowej pikanterii dodawał rzekomy romans żony pisarza z zamordowanym. Teraz dochodzi nowy poziom interpretacyjny, ponieważ książka Amok oraz sprawa Krystiana Bali doczekały się wersji ekranowej. Najbardziej przerażające w tym wszystkim jest to, że dzieje się chyba tak, jak Bala sobie wymarzył.
To już drugie podejście do tematu morderstwa z Wrocławia, bo całkiem niedawno powstał film True Crimes z Jimem Carreyem, który również garściami czerpał z wrocławskiej opowieści. Nic dziwnego, ponieważ o sprawie pisały zagraniczne media i poświęcono jej nawet poczytny reportaż w New York Times. Amok Katarzyny Adamik miał pozornie większą swobodę twórczą – bohaterowie, poza jednym wyjątkiem, oparci są na prawdziwych postaciach, Krystian Bala to Krystian Bala, a odtworzenie realiów lat dwutysięcznych oraz dusznego Wrocławia miało tylko lepiej wpłynąć na recepcję „tej naszej, nadwiślańskiej sprawy o naprawdę dużym stężeniu patologii społecznej”. Niestety, mimo że Amok promowany jest jako wiwisekcja „tej” właśnie sprawy, rodzina zamordowanego biznesmena nie zgodziła się na dystrybucję filmu, kierując sprawę do sądu. Produkcja Kasi Adamik aspiruje więc do miana faktografii, świeżego ujęcia, a jednocześnie ma problemy z przeniesieniem rzeczywistości jeden do jednego, ponieważ personalia niektórych osób musiały zostać zmienione.
Te półśrodki sprawiają więc, że ani nie dostajemy wiernej, reportażowej i zaklętej w czasie historii o Polsce epoki opacznie rozumianego viralowego celebryctwa, ani błyskotliwej analizy popkultury, czyli pochylenia się nad tym, co obsesje Krystiana Bali mogą powiedzieć o nas samych. Niewiele w filmie więcej niż samoistna, kolejna refleksja na temat pudelkowszczyzny rzeczywistości, brak w nim odważnych tez jak w Zodiaku czy zastanawiającej sylwetki morderczy-zwyczajniaka jak w Innej duszy Łukasza Orbitowskiego. Seansowi towarzyszy uczucie zmarnowanego potencjału – na bazie zabójstwa z roku 2000, napisanej przez Balę książki, a także epilogu sprawy można było zrobić świetny moralitet o współczesności, uzależniającej aspiracji oraz wypaczonej wizji artyzmu. Bala dla popkultury mógłby być zresztą takim proto-Jakóbiakiem literatury, który zwizualizował sobie cel, zamordował z zimną krwią, a potem wytelepał z miękkich łapek kawał grafomanii (czytałem wczoraj fragmentami Amok, to naprawdę źle napisana rzecz), lecz – co najsmutniejsze – osiągnął cel. Kupiono wszak prawa do książki i to na warunkach dyktowanych przez pisarza. Poświęcono temu dwie produkcje, kilkadziesiąt reportaży, po prostu – działo się…
Z portretu psychologicznego rysuje się antypatyczny, niezbyt błyskotliwy niespełniony filozof – na takiej bazie można było spróbować zahipnotyzować widzów dziełem odważnym w formie. Ta odrażająca historia musi mieć coś ważnego do powiedzenia o współczesności i choć w kilku scenach jest nawiązanie do manifestów postmodernisty, za którego zresztą uważa się główny bohater, nie pojawia się żadna oryginalna myśl na temat filozofii przygodności i metaliterackich aspiracji Bali. Jakże świetnym zabiegiem byłoby łączenie narracji kryminału z fragmentami książki, która choć pozbawiona jest wartości literackiej, mogłaby stać się stylistyczną egzemplifikacją rozpadu aksjologii i – być może – funkcji poznawczych protagonisty.
A protagonista jest mało interesujący. To papierowa figurka rozerwana między dziwakiem, a superłotrem, która w pewnym momencie zmienia się w polski wariant Hannibala Lectera, choć nie wiadomo właściwie, czemu. Mateusz Kościukiewicz nie stara się stworzyć wariantywnej wersji Krystiana Bali, ale interpretuje postać po swojemu, trochę, jakby bawił się w teatr (co zresztą, gdyby było bardziej wyraziste, mogłoby być ciekawym kluczem interpretacyjnym). Poprawna rola, mająca zapadające w pamięć chwile, ale ograniczona scenariuszem, który nie daje jej się wyszaleć. Na drugim planie mamy Zofię Wichłacz wkładającą mnóstwo wysiłku w bycie normalsem otoczonym nietypowymi zdarzeniami, a aktorka wychodzi z tego z godnością. Łukasz Simlat natomiast kreuje typowego, Chandlerowsiego śledczego z problemami, wyjętego wręcz z innego filmu albo z wersji Amoku, która istnieje sobie gdzieś w alternatywnej rzeczywistości – jako odcinek kryminalnego proceduralu, nic więcej.
Wstydliwy i płochliwy to film, a przecież szczególnie dzisiaj, w czasach wykoślawionej definicji popularności oraz zamglonych dróg do niej prowadzących, warto przypominać, że koniec końców morderca nie staje się celebrytą, nawet jeśli media bardzo by tego chciały. Na szczęście dzieje się wręcz odwrotnie: każda uważna analiza ujawnia zakompleksione indywiduum, umoczone po szyję w aspiracjach i omamach. W przypadku Amoku było mnóstwo dróg, które obrać mogli twórcy, a w ogólnym rozrachunku wydaje się, że postanowili spróbować wszystkich i w konsekwencji żadnej.