Kiedy już w ekspozycji tej aktorskiej wersji Ghost In The Shell pojawia się teza, że maszyna potrzebuje ludzkiego mózgu, aby lepiej sobie radzić w boju, dotarło do mnie, że cyberpunk rodem z lat 80. już zaczął dawno trącić myszką. Ten podgatunek SF wymiętosił technokratyczne wątki wielokrotnie, a rzeczywistość okazała się bardziej pomysłowa i złowieszcza dla naszej kruchej biologiczności. Wielu specjalistów od AI czy kognitywistów uważa, że ludzki umysł sprzężony z maszyną może bardzo szybko stać się anachronicznym i niepraktycznym rozwiązaniem, przez co trudno uwierzyć w tę przyszłość. Rupert Sanders, zamiast robić za futurologa, stara się odpowiedzieć na dwa pytania: na ile japońska animacja jest wciąż żywotna oraz co nowego niesie ze sobą jej hollywoodzkie odświeżenie?
Te pytania implikują inne wątpliwości. Skoro Ghost In The Shell był gatunkowym objawieniem, do którego Hollywood wręcz pchało się z głębokim czerpakiem w dłoni (Matrix, nowa wersja Robocopa, Ex-Machina, a niedawno wszystkie fobie z anime przypomniał serial Westworld), to czy warto przypominać dzieło, które znane jest w popkulturze choćby przez osmozę? Oczywiście niesprawiedliwe byłoby twierdzenie, że oryginał to było natchnione dziecko zrodzone z nicości, bowiem pobrzmiewają w nich echa powieści SF spod pióra takich mózgów jak P.K. Dick czy William Gibson, więc reżyser właśnie wchodzącego na ekrany filmu miał twardy orzech do zgryzienia, myśląc o grupie docelowej. Jednocześnie jest to ekranizacja oryginału z mnóstwem tak zwanego fan service’u (z kilkoma motywami z dwóch pierwszych animacji oraz serialu Stand Alone Complex) i kilkukrotnymi próbami zaskoczenia wyznawców, ale kiedy film stara się mówić coś nowego o technologii – są to jedynie echa pytań zadawanych już wielokrotnie (ba, nawet podejście do kwestii AI wydaje się anachroniczne względem obecnego stanu wiedzy). Kartezjańskie dylematy dualistyczne, tworzenie skomplikowanych systemów, a także transgenderowość biomechanicznych tworów – te zagadnienia, choć warte powtarzania, są jedynie wytłuszczeniem tego, co w oryginale tak świetnie zagrało w połączeniu z soczystą, pomysłową, wypełnioną zgrzytem metalu akcją. Szkoda tylko że najciekawszy wątek dotyczący seksualności jednej z postaci zostaje tak szybko ucięty. Inne tropy, jak na przykład lokalizacja miasta będącego bohaterem drugiego planu, każą się jednak zastanowić, czy aby nie jesteśmy świadkami początku pewnych zmian na skalę światową i tutaj akurat zaakcentowana jest szalenie ciekawa sprawa – nienazwana bowiem metropolia jest przepiękną wizualnie synergią Wschodu i Zachodu.
O fabule nie warto mówić więcej niż poprzez krótkie odniesienie do poprzedniej wersji – mamy przyszłość, w której biotechnologia, wszczepy i implanty w ludzkim mózgu czy próba połączenia tego, co ludzkie i robotyczne, to już nie zagadnienia teoretyczne, ale użytkowa codzienność. Główna bohaterka, zwana Majorem (fanom japońskiej animacji nie będę wyjaśniał, kim dokładnie jest, bo woleliby być zaskoczeni), jest ważnym z politycznego i militarnego punktu widzenia prototypem. Wplątuje się w aferę rozgrywającą się w sieci spajającej cały świat, jak i na ulicach futurystycznego, owładniętego dekadencją miasta. Ghost In The Shell świetnie więc sobie radzi jako wariant oryginału, przełożony na prostszy język, rozgrywający się niby to w tym samym świecie, a jednak nie, opowiadający o tym samych bohaterach, aczkolwiek nie do końca (choć podoba mi się to, w jaki sposób zajęto się zarzutem, że protagonistka nie jest Azjatką). Najmocniej radzą sobie elementy żywcem wyjęte ze znanej opowieści, a w szczególności Sekcja 9 z ociekającym charyzmą Takeshi Kitano stojącym na jej czele oraz Pilou Asbaekiem grającym Batou. Ten drugi choć wciela się w postać znaną prawie we wszystkich odsłonach animacji, tchnął w nią zarówno nowe życie, jak i pozostał wierny wyglądowi protoplasty. W tym bohaterze zresztą objawia się wszystko, co można zarzucić fabule – pełno tu drobnych udziwnień, a jednocześnie są one na tyle bezpieczne, aby wyznawcy nie dostali palpitacji serca.
W konsekwencji więc otrzymujemy coś, co przecież wcale nie musiało powstać, a wybór Scarlett Johansson na bohaterkę – jak zauważył niezwiązany z tym filmem scenarzysta Max Landis na swoim kanale YouTube – jest cyniczną strategią, aby studio było pewne, że film swoje zarobi. Można jednak się pomylić, myśląc, że dostajemy jedynie łatkę aktualizacyjną, bo wizualnie oraz muzycznie to wszystko robi naprawdę duże wrażenie. I gdy w pewnym momencie wchodzi znany utwór Kenji Kawai, traktowany jest wyłącznie jako dodatek do świetnej, nieco niepokojącej ścieżki dźwiękowej Clinta Mansella. I takie właśnie jest to dzieło – choć klasykiem cyberpunku nie zostanie, skutecznie przypomina, że anime Ghost In The Shell słusznie okrzyknięto królem gatunku.
Za seans dziękujęmy: