Fala krytyki zaczęła się już na etapie pierwszego plakatu promującego recenzowany tytuł. Oliwy do ognia dodał bardzo przeciętny, mało zachęcający zwiastun, ostatecznie skończyło się na mało pochlebnych, pierwszych recenzjach po premierze. Ciężko w ogóle stwierdzić, jaka miała być docelowa widownia. Zacznijmy od tego, czym ta produkcja tak naprawdę jest i w jakim celu powstała. To kluczowe i dość oczywiste pytanie, zdaje się jednak nie mieć prostej odpowiedzi.
Po części jest to komedia, która niestety nie jest zbyt zabawna, jest też trochę satyry, jednak jest ona słabo ukierunkowana. Nawet pod względem strukturalnym, ciężko to nazwać filmem, przypomina bardziej zlepek szczątkowych wątków, które zmierzają donikąd. Dawno nie widziałem takiego niezdecydowania w kwestii o czym dana produkcja tak naprawdę ma być. I to na dobrą sprawę jest jej największy mankament. Cała ta krytyka naszego barwnego narodu jest zbyt dosłowna, aby uznać ją za subtelną aluzję, z drugiej strony jest za mało dosłowna, żeby mogła istnieć jako przerysowana satyra pokroju Dnia świra. I tak właściwie działa praktycznie każdy aspekt tego widowiska. Wątki są zbyt chaotyczne, by mogły stanowić strukturalnie sensowny obraz, z drugiej strony znowu, są za mało chaotyczne, aby przebiły się w konwencji i podpięły pod bardziej oniryczną narrację.
Wątków jest przede wszystkim za dużo. Stworzenie wielowątkowej historii wymaga niesamowicie zręcznej reżyserki i zdolnego edytora. Nawet najlepsi, przy dłuższym czasie ekranowym i mniejszej ilości historii zawartych w dziele, radzą z tym sobie nie bez problemów. Trzeba się liczyć z tym, że traci się sporo ekspozycji. Nie ma dosłownie czasu, żeby dobrze zarysować wszystkie postacie i poprowadzić ich historie. Jedyne co nam zostaje, to dobre dialogi i w przypadku komedii – humor. I pod tym aspektem PolandJa również wypada bardzo przeciętnie. I poprzez przeciętnie mam na myśli, że w ogólnym rozrachunku, liczba dobrych linijek i żartów sumuje się na zero z tymi słabymi. Z lekkim naciskiem na te słabsze.
Większość wielowątkowych produkcji, zazwyczaj posiada wspólny finał. Coś na zasadzie końcowego przedstawienia w To właśnie miłość. Wszystkie historie gdzieś tam albo się przeplatają, albo zmierzają do nieuchronnego spotkania. Tutaj formą łącznika pełni restauracja Istanbul, która nie trudno się domyślić serwuje naszym bohaterom kebaby. Rzadko jednak dochodzi do sytuacji, kiedy wdają się w interakcje między sobą, raczej skrupulatnie trzymają się swoich linii narracyjnych, co oczywiście również jest nieco rozczarowujące. To mogło być dobrym spoiwem całego tego bełkotu, nadając mu jakiś sens albo cel, chociażby w ostatniej scenie. To wręcz imponujące, że z filmu można usunąć dowolne, losowe sceny i nie ucierpi na tym całość. To mógł być udany powrót do starych, dobrych, polskich komedii, które wszyscy cenimy. Produkcja niestety minęła się z tym, co chciała przedstawić, z humorem i przede wszystkim z zaangażowaniem widzów w to, co dzieje się na ekranie.
Ilustracja wprowadzenia: Jarosław Sadkowski