Piotr Szmidt, znany lepiej jako Ten Typ Mes, w utworze Trze’a było, ze świetnego albumu Trzeba było zostać dresiarzem rapował kiedyś: Kino? Pies je… A nie, tu się ugryzę. Pójdziemy czasem ze starą, jeśli gra Vin Diesel. Odnosił się do gustu kinowego typowego tytułowego dresiarza. Czemu ten cytat zaczyna tę recenzję? Ano z prostej przyczyny. Wystarczy zamienić gwiazdę Szybkich i wściekłych na Cristiana Greya, a już będzie można go odnieść do dużo większej części polskiego społeczeństwa. Choć widzieliśmy już różne dziwne popkulturowe zjawiska, żadne nie było w stanie wyważyć drzwi do polskich kin tak silnym taranem, jak zrobiło to Pięćdziesiąt twarzy Greya dwa lata temu. Dlatego zdaje sobie sprawę, że krytykowanie tego filmu większego sensu może nie mieć. Jednak odczuwam mocną wewnętrzną potrzebę, żeby to zrobić. A przyczyna jest prosta: Grey to film po prostu zły. Tak samo teraz, jak dwa lata wcześniej. A dlaczego? Już mówię.
Zobacz również: E. L. James napisze czwartą część Greya? Jest taka możliwość!
Co jest z tym filmem nie tak obrazuje już jedna z pierwszych scen. Po krótkim wprowadzeniu wraca bowiem Grey. Wraca po wszystkim, co odsunęło go od Any w pierwszej części. Nagle pojawia się w galerii, gdzie przedstawiana jest wystawa jednego ze znajomych bohaterki. Ona jest modelką na większości fotografii, o czym oczywiście nie wie. I może sobie nie wiedzieć, ważne że wie Grey. Skąd? Nieważne, kogo by to obchodziło. Scena jest tylko pretekstem do ich ponownego spotkania. Krótki dialog w restauracji, głupi i nakręcony tak, jakby nie rozmawiali ze sobą, tylko byli kręceni oddzielnie i mówili swoje kwestie na trzy, cztery pokazywane zza planu. Pięć minut rozmowy i znowu są razem. Fajnie, pewnie zaraz będzie seks.
No i zaczynamy rozwijać fabułę. Forma opowiadania tej historii jest następująca: dziesięć minut głupich dialogów, potem seks, znowu dialogi, seks, po nim trochę dialogu i seks. Rozmowy naszych bohaterów są o niczym, a każda próba pogłębienia czy wprowadzenia czegoś do historii jest duszona w zarodku. Drugi plan składa się głównie z trzech postaci: szefa Any Jacka (Eric Johnson) i dwóch byłych Greya, starszej Eleny (Kim Basinger), którą Ana nazywa panią Robinson (brawo za piękne nawiązanie do klasyki!), oraz młodszej Leili (Beila Heathcote), która pojawia się i znika. Każde z nich w teorii miało pogłębić relację naszej parki i nadać jej drugie dno, ale ma tylko 3-4 nic nieznaczące momenty. Najprostszym przykładem jest scena, która przedstawia postać Eleny. Grey przyjeżdża gdzieś ze swoją wybranką, tam pojawia się właśnie ta była, oczywiście w tle, postać Dornana ją pokazuje, po czym znika. Ana i Christian mogą dalej prowadzić swoje dialogi. A po dziesięciu minutach uprawiać seks.
Zobacz również: Ciemniejsza strona Greya – oto pełen soundtrack filmu!
Gadaniny jest naprawdę dużo, więc miło byłoby, gdyby miała ona sens. A tutaj brakuje go nie tylko przez treść, ale także przez formę dialogu. Wiąże się to z grą aktorską głównej pary. Jamie Dornan nie dość, że bardziej niż bogatego i ekscentrycznego miliardera przypomina pilnego i grzecznego studenta, to jeszcze w każdej scenie wygląda na niesamowicie spiętego. Jest taki, gdy żartuje, jest taki, gdy ma być subtelny, jest taki, gdy przeklina. Słowem, cały film. Nie jesteśmy w stanie zupełnie uwierzyć w jego wielką władzę nad kobietami, bardziej wyśmiewamy nieporadność. Ten sam problem ma Ana. Dakota Johnson chciałaby przejąć tu inicjatywę, jednak scenariusz cały czas rzuca jej kłody pod nogi, co sprawia, że relacja ta wygląda na żałośnie sztuczną. O tym, jak pomaga jej drugi plan, wspomniałem akapit wcześniej. Kołem ratunkowym nie jest też szczątkowa fabuła, tak realna, że brakuje w niej tylko strzelającego z kuszy do zombie Daryla Dixona.
Ale to nie byłoby najgorsze. Dostalibyśmy po prostu głupiutkie romansidło, które pod płaszczykiem pruderyjności skrywa tylko i wyłącznie relację głównych bohaterów. Jednak Grey kłamie. Z każdej strony reklamuje się go jako kontrowersyjne dzieło, a tylko lekka korekta pozwalałaby puszczać ten film Telewizji Polskiej i to w paśmie popołudniowym. Są sceny erotyczne, jednak bez chemii, subtelności ani agresji, a poza nimi nie ma absolutnie nic. Dokładnie tak samo odważne są np. Barwy szczęścia.
Już prawie z tobą Ciemniejsza strono Greya kończę, jednak na końcu dodam, co jest tu dobre. A dobra jest ścieżka dźwiękowa. Rewelacyjne było przygotowane dla pierwszej części Love Me Like You Do, w dwójce również muzyka trzyma poziom. Wpadająca w ucho piosenka główna, do tego świetne utwory autorstwa min. Johna Legend czy Kygo. Również Danny Elfman, którego wkład jest mniejszy niż dwa lata temu, robi dobrą robotę. Niestety nie może ona dopełnić świetnego filmu, a jedynie odbija go od absolutnego dna.
https://www.youtube.com/watch?v=AY9blLYMKnI
Przez dwie godziny na seansie można się więc zastanawiać, co tutaj pcha tak wielkie rzesze ludzi na sale kinowe. Ciemniejsza strona Greya to po prostu gniot, który nie potrafi, albo nie chce robić nic, poza żerowaniem na ogromnym sukcesie książkowego oryginału. Oceniając niektóre filmy używa się sformułowania przerost formy nad treścią. Tutaj nie ma ani jednego, ani drugiego. Jedyne zalety, jakie można wskazać to krótszy o 10 minut niż poprzednio metraż i wspomniana ścieżka dźwiękowa. Jeśli trafi kiedyś ona pod pióro naszych recenzentów, zostanie pewnie oceniona wysoko. Ale żeby dostać z niej ocenę całego tego dzieła, należałoby chyba wyciągnąć pierwiastek.
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe