Pablo Larraín w swoich filmach nie stroni od ważnych tematów politycznych i społecznych. W Nie oraz w Nerudzie podjął temat podziałów wewnętrznych w Chile, Klub opowiadał o tym, jak Kościół zamiatał problemy z księżmi pod dywan. Jackie, pierwszy film anglojęzyczny reżysera, to historia wdowy bo Johnie F. Kennedym, prezydencie Stanów Zjednoczonych, zamordowanym w listopadzie 1963 roku.
Jacqueline Kennedy (Natalie Portman) podejmuje w willi w Massachusetts dziennikarza (Billy Curdup), który chce przygotować reportaż o świeżo owdowiałej pierwszej damie. Rozmowa między tym dwojgiem jest pretekstem do retrospekcji kilku momentów sprzed i po zamachu. Chłodna i stanowcza kobieta, schowana za maską, nie pozostawia złudzeń, kto tu rządzi. „Dokonam pełnej autoryzacji twojego tekstu, na wypadek gdybym powiedziała coś, czego nie mam na myśli” informuje na początku gościa. Stopniowo jednak zaczyna odkrywać przed rozmówcą zupełnie inną twarz. Kiedy wchodziła w świat wielkiej polityki była naiwną i nieśmiałą osobą. Larraín używa archiwalnego programu telewizyjnego, nagranego w Białym Domu kilka lat wcześniej, by pokazać jak trudno przychodzi jej na początku udawać uśmiechniętą i ikoniczną pierwszą damę, którą znamy z historii. Tuż przed feralnym dniem w Dallas kobieta nie ma problemu z wyjściem do tłumu z uśmiechem na twarzy.
Kino do tej pory lekceważąco pokazywało rolę żony prezydenta, skupiając się oczywiście na JFK. Ta nowa perspektywa, którą proponuje chilijski reżyser, jest niesamowicie odświeżająca. W Hollywood zresztą do niedawna jak na lekarstwo było filmów o silnych kobiecych postaciach. Jackie nie jest nigdy przedstawiana jako partnerka czy osoba w cieniu męża. To jej perspektywa, myśli i uczucia są najbardziej interesujące. Scena z fatalnym postrzeleniem prezydenta pojawia się w filmie kilkukrotnie, za każdym razem w zupełnie innym kontekście. „Zapewne chcesz wiedzieć, jaki dźwięk wydała kula uderzająca o głowę prezydenta” – zwraca się wdowa po Kennedym do dziennikarza. Kiedy odpowiada szczerze na to pytanie opisze też, jak się czuła, choć nikt nigdy tego nie chciał wiedzieć. Ameryka zobaczyła na ekranach telewizorów jak ginie ich przywódca. Dla Jacqueline był to ktoś więcej – mąż, ojciec jej dzieci, partner, jej Jack, którego kochała bezgranicznie. Ten niezwykle czuły wizerunek wyłania się w filmie stopniowo, z dosłownie kilku scen, kiedy para prezydencka jest na ekranie razem. Ale to wystarczy, żeby moment z zabójstwem nabrała zupełnie innego wyrazu – nasz wzrok sfiksowany jest na dramacie Jackie, próbującej pozbierać instynktownie resztki męża z maski samochodu.
Zobacz również: Moonlight – recenzja filmu nagrodzonego Złotym Globem
Konstrukcja filmu jest fragmentaryczna, ale ani przez chwilę nie jest niejasna lub chaotyczna. Z tego kolażu rodzi się też jednolity, wyrazisty portret tytułowej bohaterki. Larraín jest przecież mistrzem ukazywania emocji w małych, skromnych scenach. Tych perełek w filmie jest co niemiara. Jak choćby chwila po zamachu, kiedy Jackie zmywa z twarzy resztki krwi w samolocie i uczestniczy w szybkim zaprzysiężeniu Lyndona Johnsona (John Carroll Lynch) na prezydenta. Kobieta, która była jeszcze chwila temu żoną najpotężniejszego człowieka na świecie, teraz czuje się jak piąte koło u wozu stojąc u boku nowej prezydenckiej pary, a zwłoki jej męża jeszcze leżą ciepłe w trumnie obok. Lub nietuzinkowa rozmowa z księdzem (John Hurt) przed cmentarzem, w której zrozpaczona mówi, że powinna była poślubić zwykłego brutala i zostać sprzedawczynią w sklepie. „Moja jedyna wina to fakt, że zostałam panią Kennedy”. Kobieta obawia się także, że ona i mąż zostaną zapomniani. Przecież nie zostawiali po sobie niczego na miarę Abrahama Lincolna, również zastrzelonego przez zamachowca, którego spuścizną było zakończenie wojny domowej i wyzwolenie niewolników. Organizuje nawet pogrzeb, który byłby kopią uroczystości żałobnych tamtego prezydenta. Dla kogo to robi, pyta sama siebie. Dla męża, by został zapamiętany? Kiedy w końcu mówi, że chciałaby, by podczas procesji ktoś zastrzelił także ją, by mogła dołączyć do Johna, widać, jak wiele kosztuje ją sytuacja i ile znosić musi po jego śmierci. Kiedy w oknie limuzyny odwożącej ją z Białego Domu pojawiają się wystawy sklepów, na których manekiny są wierną kopią jej fryzury i ubrań, na twarzy Jacqueline pojawia się uczucie pustki – czy zostanie tylko zapamiętana jako ta stylowa i „piękna osoba” (tak mówi o sobie i mężu Bobby’emu Kennedy)?
Natalie Portman zagrała w tej roli wprost znakomicie, otrzymała już za swoją rolę nominację do Złotego Globa. Jej mimika, sposób intonacji słów, manieryczność sprawiają, że aktorka jest niemal nie do poznania. Oddała swojej postaci całą swą osobowość. Za takie kreacje Akademia przyznawała już Oscary nie raz, więc Portman jest na dobrej drodze. Partnerujący jej aktorzy sprawdzają się bardzo dobrze, ale nie oszukujmy się – Jackie to spektakl jednej bohaterki.
Od strony realizacyjnej nie ma do czego się przyczepić. Fantastyczne zdjęcia i przepięknie dobrane kolory nie pozwalają od ekranu oderwać wzroku. Melodramatyczna, żałobna ścieżka dźwiękowa, dodaje filmowi niemalże operowego rozmachu. Pojawia się też motyw z musicalu Camelot, który uwielbiał JFK, i który stał się swego rodzaju gorzkim synonimem nigdy nie spełnionego snu o wspaniałym królu i jego dzielnych rycerzach. Liryczny finał nadaje opartemu na faktach filmowi ponadczasowej, baśniowej aury.
W kinach od 3 lutego 2017.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe