Już na początku tomu widać, iż Lemire dostał swego rodzaju czystą kartę. Wydarzenia z poprzednich tomów nie są tak wiążące, jak na przykład w Batmanie. Niezbędne wiadomości można nadrobić kilkuminutowym googlowaniem. I tak wszystko zaczyna się od tego, że Oliver Queen wpada w potężne tarapaty i zostaje skazany na banicję. Kolejne wydarzenia pokazują, że wciągnięty został wbrew swej woli w znacznie większą kabałę, gdzie kluczową rolę odgrywają totemiczne bronie i starożytne klany praktykujące sztuki walki. Arrow w wykonaniu Lemire’a jest więc trochę jakby Hawkeye’em i Iron Fistem w jednej osobie. Czy to możliwe? Jak najbardziej. W końcu Green Arrow narodził się na egzotycznej wyspie, łącząc w sobie wielkomiejski spadek bogatego rodu z nutami pierwotnych sił z domieszką surowych reguł wschodnich sztuk walki.
Do czasu lektury Green Arrow sądziłem, że rozpoznam styl narracji Jeffa Lemire’a w każdym dziele. W swoich projektach Kanadyjczyk pozwala sobie fechtować po swojemu. Powyższy komiks jest zupełnie pozbawiony „lemire’owania”. Gdyby ktoś dał mi test, gdzie obok Lemire’a pojawiłyby się nazwiska powiedzmy Jasona Aarona i Scotta Snydera, to obstawiałbym prędzej któregoś z tej dwójki. Czemu? Część obyczajowa ma tu zupełnie inny, mniej melancholijny charakter, niż w innych komiksach twórcy Podwodnego spawacza. Przysłania ją też akcja, zaplanowana lepiej niż w innych komiksach z gatunku, nosząca pewne znamiona kina sensacyjnego. Nie bez przyczyny.
Serial stacji CW o przygodach Green Arrowa kompletnie mnie nie wciągnął. Szereg cech sprawił, że zniechęciłem się do niego i bodajże w drugim sezonie przestałem go śledzić. Nawet jak okazało się, że jest częścią większego świata nazywanego Arrowverse, gdzie istnieją inne postaci DC jak Flash czy Superman. Czemu o tym wspominam? Bo chwilami komiksowy Green Arrow przypomina serial, choć jest znacznie, znacznie lepszym dziełem. Ma wszystko to, co dobre było na szklanym ekranie, a równocześnie nie posiada absurdów tej produkcji. Jeśli jednak polubiłeś serial, to komiks tym bardziej wpasuje się w twe gusta.
Nie napiszę nic pochwalnego o pracach Andrei Sorrentino, bo prędzej czy później będę się powtarzał. Ma on wizję, pomysły i wiele więcej. Pozwolę sobie za to przygotować nowego czytelnika na to, co wyrabia ten artysta. Sorrentino w swej twórczości traktuje każdy element swego rysunku jako środek przekazu. Kadry, tło, onomatopeje przemawiają do odbiorcy, a same postaci są przy tym nieraz drugorzędnym elementem. Do tego intensywne, kontrastowe i nakładane cyfrowo kolory. I to ostatnie nie oznacza bynajmniej nieudolnego photoshopowania, a porządną robotę. Green Arrow wyróżnia się więc nie tylko lepszym scenariuszem, ale i rysunkami od pozostałych zeszytów serii z The New 52!.
DC Deluxe w ostatnim czasie ukazuje się co miesiąc i dotąd moja biblioteczka wzbogaciła się dzięki temu o szereg bardzo dobrych, a wręcz wspaniałych tytułów. Początkowo byłem pewien, że Green Arrow będzie wyjętym z kontekstu albumem, którego jedyną zaletą będzie kunszt autorów. Okazało się, że to najlepsze, co mogło ukazać się z przygód herosa z Seattle. Musimy powoli przestawiać się na myślenie, że klasyką DC staje się również czas The New 52!. Jeff Lemire jest u nas trochę kurą znoszącą złote jajka. Nawet mniej hitowe Extraordinary X-Men wzbudza zainteresowanie, a perspektywa premier kolejnych, znacznie lepszych jego tytułów wzbudza słuszny optymizm.
Tytuł oryginalny: Green Arrow by Jeff Lemire and Andrea Sorrentino Deluxe Edition
Scenariusz: Jeff Lemire
Rysunki: Andrea Sorrentino
Tłumaczenie: Marek Starosta
Wydawca: Egmont 2019
Liczba stron: 480
Ocena: 85/100