Najpierw musimy przetrawić mierne zakończenie miernego wątku Trigona – ojca Raven (Teagan Croft) – który to twórcy uparli się przerwać nam w 1. sezonie Titans brutalnym cliffhangerem. Gdy przebijemy się przez ten rozwleczony i kompletnie niepotrzebny odcinek (jak się okazuje – jeden z co najmniej paru), wreszcie przechodzimy do właściwej fabuły serialu. Po wielu perypetiach Tytani starają się ułożyć sobie życie. Jedni oddalając się od drogi superbohaterów, jeszcze inni – przeciwnie, pod kuratelą Dicka Graysona (Brendon Thwaites) starając się opanować swoje umiejętności i wykorzystać je w dobrym celu. Co jasne, na swojej drodze spotykają mnóstwo problemów – a na ich czele Wilson Slade a.k.a. Deathstroke (Esai Morales), prawdziwa zmora poprzedniej generacji tytułowej ekipy, która wraca z wygnania, by ponownie siać chaos.
Przy pojawieniu się łaknącego zemsty superzłoczyńcy wydawałoby się, że akcja zaraz ruszy z kopyta i od teraz zaczniemy w głównej mierze zachwycać się kolejnymi scenami akcji. No, nie do końca. Zacznijmy od tego, że twórcy serialu kompletnie nie rozumieją, o co chodzi w dawkowaniu emocji. Praktycznie cała pierwsza połowa sezonu i spora część drugiej to rozmowy o najważniejszych momentach. To zaś sprawia, że budowanie napięcia zamienia się w nieumyślne wodzenie widza za nos. I jeszcze gdybyśmy oglądali sceny z błyskotliwymi dialogami (jak, żeby daleko nie szukać, w Doom Patrol). Szkopuł w tym, że większość dyskusji pomiędzy postaciami nie posuwa akcji do przodu i znajduje się na poziomie niewiele wyższym od produkcji superhero stacji CW.
Scenarzyści nie radzą sobie również z czasem ekranowym dla poszczególnych bohaterów. Najlepszym tego przykładem jest Raven, która aż do wielkiego finału błąka się nieporadnie po scenach, znikając czasem na całe epizody. Jej kosztem zaś możemy sobie obejrzeć choćby… telenowelowe wątki Hawk i Dove – jednej z najbardziej mdłych par, jakie ostatnio widziałem na ekranie. Pogubiono się również totalnie z retrospekcjami, często wciśniętymi pomiędzy wątek główny, by już potem nigdy do nich nie wrócić. W idiotyczne – lub nieprawdopodobnie antypatyczne – zachowanie wielu postaci nawet nie chcę się mocniej wgłębiać, zajęłoby to zbyt wiele miejsca. No i ten Bruce Wayne. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo cenię Iaina Glena, ale ten aktor zwyczajnie nie pasuje do inkarnacji postaci w produkcji o takim klimacie. Bardziej bym go widział jako nieco młodszego Alfreda.
Ale dobrze, trochę ponarzekałem, teraz dla odmiany warto jednak rzucić pozytywami. A ich też jest sporo – na tyle, że mimo wszystko uważam kontynuację za krok – no, może kroczek – do przodu. To nadal brutalna strona DC, z przekleństwami i ogólnym poczuciem, że nie oglądamy produkcji Marvela. Pozbyto się za to pseudo-mrocznych wstawek postaci m.in. kiczowatego nadmiaru posoki, co zbalansowało nastrój produkcji na właściwym poziomie. Cieszy to, że Thwaites coraz lepiej czuje się w roli Graysona, a jego oczekiwana przez wszystkich przemiana w Nightwinga, cóż – nie powinniście być zawiedzeni. Wielką niespodzianką jest godne przedstawienie Superboya – genetyczne połączenie Człowieka ze Stali i Lexa Luthora – oraz jego superpsa, Krypto (tutaj doprawdy czapki z głów, że twórcy jakimś cudem dali radę zmieścić go w konwencji). Z pewnością fani narzekania na Starfire powinni nieco przycichnąć, a poziom dialogów czy scen rozładowujących sytuację – choć w dalszym ciągu pozostawia nieco do życzenia – przebija 1. sezon.
No i wreszcie Deathstroke. Tego czempiona zostawiłem sobie nieomal na sam koniec. Wygląd, postawa, przerażająco skuteczny, dominujący styl walki – niemal żywcem wyjęte z komiksów. Z całym szacunkiem, ale śmiem twierdzić, że bardzo dobra interpretacja Manu Benneta z Arrowverse wygląda przy nim niewiele lepiej od co ambitniejszego cosplayera. Esai Morales idealnie uchwycił postrach i szacunek, jaki wzbudza mocarna i charyzmatyczna osoba Slade’a. Nie jest to też do końca jednoznaczny czarny charakter (jego relacja z Jericho i Ravager dodaje mu nieco głębi). No i oczywiście w dużej mierze dzięki genialnej choreografii ten sezon ma jedne z najlepszych starć w serialach tego rozwijającego się gatunku. Choć pod koniec w pewnych aspektach dochodzi do dość dziwnych sytuacji, przez większą część czasu ekranowego czuć respekt, jaki twórcy czują wobec komiksowego pierwowzoru tego genetycznie zmodyfikowanego arcywojownika. Jedno jest pewne: gdyby nie Slade, końcowa ocena serialu byłaby niebotycznie niższa, i żaden Nightwing czy Superboy by sytuacji nie uratował.
I gdy już myślałem, że czeka mnie finał na niebotycznym poziomie w stosunku do tego, co było – niestety, ale ponownie dały o sobie znać dawne grzeszki, polegające głównie na głupotach w scenariuszu i ogólnymi problemami z logiką. No i tym samym musiałem dać taką, a nie inną ocenę. Titans nie jest więc totalną katastrofą, a Deathstroke’a będziemy wspominać latami. Ale znowu można poczuć bardzo duże rozczarowanie. Chaos panujący na ekranie jest aż nazbyt widoczny, tak jakby scenarzyści kłócili się w trakcie kręcenia, który wątek rozwinąć mocniej. Może zapowiedziany już 3. sezon Titans wreszcie będzie w pełni taki, jak trzeba…
Ilustracja wprowadzenia: DC Universe
Moim zdaniem taniec Bruce’a to była scena sezonu i duży plus za to twórcom
Tak, ja wiem, że wielu osobom się to podobało, ale jakoś mnie ie kupiło.