Człowiekiem, który to zrobił, jest nie kto inny jak Rian Johnson i tutaj też warto się na chwilę zatrzymać. Wiem, że zdania są podzielone, ale osobiście jestem w tej grupie, której facet zobojętnił totalnie odbiór bodaj największej marki filmowej świata. Nie mam z tym problemu, w końcu wiadomo, że cała machina producencka i ponad dwieście baniek budżetu przystopuje każdego, jednak nie byłbym w stanie powiedzieć, że jego przygoda z Disneyem była udana. Dlatego, jeśli był ktoś, który w talent tego człowieka po epizodzie VIII zwątpił, w tym momencie powinien zarezerwować miejsce na sali kinowej ma Knives Out. Zobaczyłby do czego twórca Loopera jest zdolny.
W inspiracjach filmu widać Christie, ale nie jest ona jedynym, co zobaczy w tym filmie fan kryminałów. Johnson, czerpiąc z różnych stron i wrzucając do filmu mnóstwo motywów, napisał sobie na potrzeby tego filmu absolutnie złoty scenariusz. Choć ani przez moment nie zapomina, że intryga i rozpatrywanie, kto którymi drzwiami w którym momencie wszedł do willi i kto go wtedy widział, jest najważniejsze, to daje wybrzmieć wszystkim innym ważnym elementom tego filmu. W dodatku wszystkie mają swój power i swoje praktycznie wyłącznie mocne strony. Weźmy na przykład znakomite dialogi, odpowiednio ostre, błyskotliwe i zabawne jednocześnie. Fantastyczne jest też to, jak skrypt wykorzystuje wszystkie postacie. Nawet, jeśli niektóre wydają się niedopisane czy niedopowiedziane, szybko zostaniemy wyprowadzeni z tego błędu myślowego. Są tu takie postacie, które w 99% procentach scenariuszy byłyby tylko krótkim comic reliefem, niczym więcej. Johnson jednak wplata je w tę historię, robiąc to z dużym wyczuciem. Najlepszym przykładem niech będzie babcia i znany z adaptacji kingowskiego To Jaeden Martell. Jedyne, w co tu nie wierzę, to wskazanie, że matka kogoś granego przez Christophera Plummera może jeszcze żyć.
Kolejne wielkie zwycięstwo filmu to absolutnie perfekcyjny dobór obsady. Wygląda on tak, jakby każdą, nawet najmniejszą rolę Johnson napisał już pod kogoś konkretnego, a potem po prostu ją dał, a wszyscy z bananem na twarzy się zgodzili. A że gwiazdozbiór jest naprawdę najwyższych lotów, to jego wartości dodanej do filmu nie sposób przecenić. Zasługa reżysera wydawałaby się mniejsza, gdyby były to oczywiste wybory, jednak castingu na przykład takiego Daniela Craiga nazwać tak nie sposób. Przy nim również można się chwilę zatrzymać, jest to bowiem rola absolutnie wymarzona. Wiadomo Bond, ale poza tym Bondem aktor ten nie miał kiedy i gdzie jakoś specjalnie się wykazać. Tutaj jednak, wchodząc w buty nieco przerysowanej wariacji Herculesa Poirota bucha taką charyzmą, że potrafi zawłaszczyć ten pełen mocnego ego ekran dla siebie. Gdyby był politykiem, po tym filmie ma mój głos.
Trudno jest znaleźć wyraźną rysę na tej produkcji. Można się trochę poczepiać, że są może ze dwa nietrafione żarty, a całość w jednym momencie zaplątała się leciutko za bardzo w dziurach donutów (zrozumiecie po seansie), jednak poza tym mamy film, który ma wszelkie papiery na zostanie klasyką kryminału. A przy okazji przypomina to, co mogło po seansie Gwiezdnych wojen sprzed prawie dwóch lat zostać kwestionowane. Że Rian Johsnon to świetny twórca. Możliwe jednak, że lepiej dać mu 30 milionów, niż 200 i wielką markę, choć tę drugą też pewnie jeszcze ktoś kiedyś odważy się mu powierzyć. Mam nadzieję, że druga szansa będzie już wielkim sukcesem. Widać przecież jak na dłoni z omawianego tu, jak i poprzednich filmów, co ten człowiek potrafi.