Wystarczy chyba powiedzieć, że na początku myślałem, że pomyliłem sale i wszedłem na awangardową pod względem formalnym Mowę ptaków Xawerego Żuławskiego. Czego tu nie ma! Piruety kamery, długie ujęcia, zwolnione i przyspieszone tempo, wszystkie możliwe perspektywy (ptasia, żabia, holenderska i nie wiadomo co jeszcze), stopklatki, nietypowe kompozycje kadrów, montaż równoległy, dzielony ekran – mógłbym wyliczać jeszcze więcej. Nie ma nic złego w eksperymentalnej formie, o ile jest w jakikolwiek sposób dopasowana do treści i ma jakiś cel. Tak jak to było w poprzednim filmie Gomeza-Rejona, czyli Ja, Earl i umierająca dziewczyna. Tam nie przejmował się ograniczeniami formalnymi i pomagało to w przełamywaniu konwencji łzawego melodramatu oraz nietypowym, kinofilskim podejściu do kina młodzieżowego. Forma szła w parze z treścią, a nie odciągała od niej całej uwagi tak jak dzieje się to w przypadku Wojny o prąd. A szkoda, bo jest tutaj sporo dobrych pomysłów, które nijak nie składają się na spójną całość.
Samemu Thomasowi Edisonowi (Benedict Cumberbatch) bliżej do negatywnej postaci niż do typowych dla filmów biograficznych protagonistów. Jest zapatrzony w siebie, zaniedbuje rodzinę, a nawet łamie własne zasady. Sam mówi, że na jego sukces składają się również pomysły innych, którzy zostają zapomniani w wirze historii. Tak jak filmowy Nikola Tesla (Nicholas Hoult), stojący gdzieś na uboczu, pozbawiony żyłki biznesmena, skupiający się w większym stopniu na tworzeniu teorii we własnej głowie niż przekładaniu ich od razu na praktykę. Głównym konkurentem Edisona jest jednak George Westinghouse (Michael Shannon), dla którego liczą się zarobki i efektywność. Jego poczynania subtelnie, niemal niezauważalnie motywuje żona (Katherine Waterston).
Postęp technologiczny został pokazany w ambiwalentny sposób – sceny oświetlenia chicagowskiej Wystawy Światowej w 1893 roku przecinają się z pierwszą w historii egzekucją dokonaną za pomocą krzesła elektrycznego. Scenariusz Michaela Mitnicka próbuje dekonstruować mit wynalazcy. Edison jest tutaj bardziej uniwersalną figurą celebryty, którą można łatwo odnieść do współczesności. Chwytliwe cytaty, poklask tłumów i medialne prowokacje to jego chleb powszedni. Jedna z najlepszych scen to ta, gdzie młody asystent o chłopięcej twarzy Toma Hollanda mówi mu, że zatracił swoje ideały, które najbardziej u niego cenił. Chciałoby się zobaczyć więcej scen z przebłyskami czarnego humoru takie jak chociażby pokazowa egzekucja konia, przyprawiająca zapewne obrońców praw zwierząt o palpitację serca.
Chyba wszyscy pamiętamy, co zrobił Quentin Tarantino w Pewnego razu w Hollywood. Takie kreacyjne podejście do historii i rzeczywistości mogłoby dobrze korespondować z formą zaproponowaną przez Gomeza-Rejona. Reżyser wydaje się bowiem kompletnie nie czuć tekstu. Akcja pędzi naprzód, wprowadzając coraz to kolejne wątki i zapominając o poprzednich. Po nakręconej jak kulminacja scenie Wystawy Światowej następuje niepotrzebny i przeciągnięty epilog. W tle niemal przez cały czas pulsuje elektroniczna ścieżka dźwiękowa. W połączeniu z pracą kamery nie dostajemy chwili wytchnienia i film przypomina rozciągniętą na cały metraż sekwencję montażową.
Niestety Gomez-Rejon marnuje potencjał swoich aktorów. Cumberbatch znowu jest ekscentrycznym geniuszem, którego trudno polubić. Shannon, choć bardziej sympatyczny niż zwykle, głównie chodzi, chrząka i nie ma szansy do tego, żeby się wykazać. Hoult jest najciekawszy w roli neurotycznego Tesli, ale dostaje najmniej czasu na ekranie. W dodatku panowie mają ze sobą bardzo mało interakcji, ponieważ przez większość czasu są zamknięci w swoich własnych wątkach. Filmowa rywalizacja Edisona i Westinghouse’a opiera się zresztą na dziecinnych motywacjach i nie działa jako starcie silnych charakterów.
Wojna o prąd to nieudana produkcja, nie tylko z powodu przeciętnego scenariusza, ale również dlatego, że pomysły inscenizacyjne są w większości nietrafione i bezcelowe. Realizacja szczególnie na początku wywołuje ogromny dysonans, bowiem fragmentom z rodziną Edisona bliżej do narkotycznej wizji niż zwyczajnych scenek rodzajowych. Gomez-Rejon powinien lepiej dobierać scenariusze lub chociaż trochę ograniczyć swoje formalne szaleństwa. Okazało się bowiem, że jego najnowszy film całe napięcie zużył na to, czy w ogóle będzie miał kinową premierę.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe