Film francuskiej reżyserki Céline Sciammy obwieszono już wszystkimi możliwymi laurami kina feministycznego, lecz jak słusznie zauważył Marcin Kempisty z portalu Filmawka, w tym wydaniu, tj. wydaniu postępowego wyswobadzania kobiety z okowów męskiego spojrzenia, Portret kobiety w ogniu jest co najmniej wtórny i konserwatywny. Pewne ideologiczne założenia, jakie przedsięwzięto już na etapie prepremiery niniejszego filmu, okazały się ograniczać zdolności recepcyjne Canneńskiej publiczności, która chciała ujrzeć świeży, kobiecy głos w sprawie i tylko dlatego, że chciała, udało jej się go zobaczyć. Prawda, choć w swej złożoności w pełni subiektywna, znajduje się jednak w nieco innych rejonach, mimo że wciąż leży po tej samej stronie dyskursu.
Przygotowując bowiem film „bezpieczny” w tym sensie, że nie oferujący rewolucyjnego rozwiązania w kwestii feminizacji relacji międzyludzkich, Sciamma odniosła się do zdecydowanie bardziej wymiernego i trwalszego zjawiska, jakim jest nobilitowanie indywidualnej tożsamości osób homoseksualnych. Walka za pomocą słowa i formy z niegodziwościami zastanej rzeczywistości stanowi na ogół działanie abstrakcyjne; działanie, z którym jednostka taka może utożsamić się na poziomie idei, ale nie wewnętrznej, bezwarunkowej afirmacji. Takowe działanie, mimo że istotnie zwracające uwagę na położenie pewnych warstw społecznych, może być konstytuujące dla konkretnych grup wpływu, ale nie będzie gwarantem potwierdzenia własnego „ja”, z którym w kontakt wchodzimy wyłącznie za pośrednictwem eskapistycznej autorefleksji.
Świadoma tego faktu Sciamma przenosi więc akcent swojego filmu z uzewnętrznionej, konfliktowej i manifestacyjnej wręcz retoryki na przestrzeń uosobionej odczuwalności. Siłą Portretu kobiety w ogniu jest to, że nie czyni ze swych bohaterek aktywistycznych, XVIII-wiecznych odpowiedniczek Joanny d’Arc, a wielkie uczucia i rozpalone pasje przenosi do sfery osobistej intymności. Tak potrzebna do rozpoznania i potwierdzenia własnego „ja” przestrzeń intymna staje się zatem w pełni eksplorowalna przez bohaterki, których miłość wybrzmiewa i rozwija się w chwilach całkowitego odosobnienia.
Przy wdrażaniu tej poetyki reżyserka nie pozostawia rzeczy czystemu incydentowi. Cała forma Portretu bazuje na subtelnościach wszelkiego rodzaju, zarówno w sferze technicznej (wyszukane zestawienia barw, kluczowa rola oświetlenia, chłodna z reguły, a rozgorączkowana w chwilach zbliżenia praca operatorska), jak i narracyjnej (ukazanie malarskiego procesu twórczego w pełni jego szczegółowości, oparcie w preromantycznej historii Orfeusza), dzięki czemu postulowany, kobiecy wdzięk i wrażliwość estetyczna są transponowane na pewną ogólną wrażliwość intymną, wspólną każdemu, kto odczuwa i celebruje miłosne uniesienie. Choć więc klasyczne struktury melodramatu pozostają tu w gruncie rzeczy nietknięte, a całość wieńczy optymistyczne wyznanie wiary w trwałość i ponadprzestrzenność emocji, to w kontekście wysublimowanej formy, na którą nałożono główną odpowiedzialność za podsycanie oczekiwania intymności, Portret kobiety w ogniu posiada niepodrabialną zdolność kultywowania romantycznego etosu w kinie, którego konwencje już dawno ów etos wytrzebiły.
Nie mniejszą w tym zasługę mają odtwórczynie głównych ról. Noémie Merlant i Adèle Haenel tworzą szczery duet pełen niewymownych spojrzeń, gestów i sugestii, zaklinających spojrzenia i serca widzów w empatycznej właściwości ich relacji. Co więcej, podkreślanie „kobiecości” tejże jest tu jakby wtórne względem samej emocjonalności, tzn. zarówno w sferze narracji jak i gry aktorskiej fakt, iż miłość i pożądanie dotyczą osób tej samej (żeńskiej) płci, stanowi jedynie tło dla prawdziwej natury tego związku. Poszukiwanie feministycznych akcentów w Portrecie jest więc rzecz jasna uzasadnione, lecz nie oddaje i – tym bardziej – nie wyczerpuje idei, odpowiadającej za specyfikę przedstawianej relacji.
Niejako wbrew powszechnej opinii Portret kobiety w ogniu uchodzi zatem za kino LGBT sensu stricto. Pozwala wybrzmieć intymnej relacji dwóch kobiet w sposób całkowicie naturalny, jak gdyby nigdy nie istniały wszelkie uprzedzenia względem homoseksualizmu. I takiego kina właśnie to środowisko potrzebuje – kina oderwanego od kontekstu walki o społeczne uznanie, kina ukazującego osoby tej samej płci rozkoszujące się pełnią wzajemnych sentymentów. Bo dopiero takie kino, którego tożsamościową rolę można przyrównać do idei pracy u podstaw, wyłoży fundamenty pod emocjonalną akceptację. Zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z filmu