Historia grupki znajomych wyruszających w biwakową podróż do ekosystemu diabolicznej komuny zdaje się przecież tak esencjonalnym dla horrorowej kultury elementem dekoracji, jak opuszczony dom, czy wizyta na cmentarzu. Tym znanym z Kultu tropem Aster pogrywa, racjonalizując ponadnaturalność, rozbieżność i niedopasowanie dwóch społecznych sprzeczności. Droga filmowych protagonistów zaczyna się bowiem w dobrze uświadomionej nam rzeczywistości kumpelskich browarków i studenckich imprez, by przez oswajanie z szokiem i odmiennością wypluć nas na koniec na pewno nie z akceptacją, ale atrakcyjnym zrozumieniem dla makabrycznych zwyczajów szwedzkiej wielopokoleniowej rodziny. Puentujące pierwszą ludzką ofiarę: “Zrozumcie, to nasza kultura” stanowi tu motto dla postrzegania Midsommarowej grozy. Aster nie straszy bowiem wprost, a retroaktywnie; nie okrucieństwem rytualnych zabójstw, a podskórnym przerażeniem, że te nie robią na nas wrażenia. Duża w tym zasługa tonu filmu. W odróżnieniu od koreańskiego Lamentu, który zamiennie (a czasem nawet równocześnie) stosując grozę i komedię wywoływał dezorientujący szok, Midsommar żarty i strach łączy ważąc skrupulatnie, a co istotniejsze, niezwykle subtelnie. Zamiast amplitud doznań dostajemy tu więc organiczną stabilność, uśmiechem maskującą masakrę, a masakrą uśmiech.
Aster prowokacyjnie jednak wiedzie Wyznawców Prawdziwego Horroru jeszcze dalej. Nadprzyrodzone elementy Midsommar, straszące nas ze zwiastunowych kadrów, w samym filmie uciekają do malowniczego, ale nieskażonego konwencją tła. Zdeformowane potworne twarze nie stają się tu wcale obliczami krwiożerczych katów, zajmując się jedynie budowaniem nastroju. Podobnie jest z całą mistyczno-narkotyczną otoczką filmu, niemającą bezpośredniego wpływu na cierpienia bohaterów czy spotykaną ich niesprawiedliwość, czyniąc z klasycznych horrorowych oprawców bezosobową motywację, powód do konkretnego postępowania, czy drogę do osiągnięcia celu. Z innej jeszcze strony znajduje się śmierć czyniona za kadrem, jedynie w domyśle, czy decyzja o rozegraniu całego obrazu w dziennym świetle rodem z Coenowskiego Fargo. Cała ta mieszanina jednocześnie burzonych i wykorzystywanych konwencji zbliża Midsommar do przytoczonego arcydzieła kryminału sprzed dwudziestu lat. Aster tak jak i Coenowie przeprowadza gatunkową rewolucję, ale idzie w tym jeszcze dalej, głębiej i dosadniej, bo organicznie, tworząc autorskie arcydzieło na styku mnogich sprzeczności i niedopasowań.
Obecna na ekranie odmienna kulturowo, florystyczna sielskość staje się też jakimś symbolem dokonującej się przemiany, postępującego spokoju duchowego. Przepełniona zapachem świeżej trawy i ludową pstrokatością społeczność szukając połączenia z naturą tworzy zgodny z jej prawami psychologiczny cykl, w który zainfekowani wielkomiejscy protagoniści zostają wchłonięci nie z barbarzyńskiej nieczułości, co raczej z nieuchronności podporządkowania się owemu zespoleniu. Ten brutalny, ale i sprawiedliwy rytm zamiast odstraszać śmiercią i mordem, przyciąga odpowiedziami i, przede wszystkim, nadzieją. Tak jak w Dziedzictwie. Hereditary tak i w Midsommar punktem wyjścia staje się trud ucieczki od traumatyzującej straty u Dani (świetna skądinąd Florence Pugh). I o ile poprzedni film Astera decydował się w tę stratę spokojnie zagłębiać, przesiąkając nią nawet filmowe straszydła, tak jego najnowsze dzieło zmierza raczej w kierunku potrzeby współodczuwania, stając się tym samym wykrzyczanym lamentem ludzkich potrzeb spełniania się w drugim człowieku. Bohaterka zaczynając jako obwiniająca się za niezaangażowanie swojego partnera desperatka, styka się tu z grupowym współ-czuciem tak wyrazistym, że aż w wielu scenach lustrzanym, papuzim. Dysonans początkowo konfudujący, prędko zaczyna kusić swoim komfortem przelania traumy, bólu, żalu na cierpliwego i nareszcie tulącego emocjonalną wyrozumiałością Innego. Dzięki temu Aster nie tylko rozpracowuje komunalne mechanizmy kultów, ale i te dużo bardziej osobiste, jednostkowe pragnienia bycia zrozumianym, nawet za cenę utraty indywidualnej tożsamości. Po raz kolejny udaje mu się stworzyć dzieło kompleksowo humanistyczne, które straszy przede wszystkim człowieczeństwem, mnogością jego przywar, odmiennością i skrajną trudnością zrozumienia. Aż szkoda myśleć, jak bardzo Ari Aster zdąży nam jeszcze obrzydzić człowieka. I jak bardzo znów uda mu się uczynić go pięknym.
A ta głębia zaznaczona w plusach, to niby na czym polega? Bo z recenzji nie wynika