Od rozstrzygnięć z ostatniego sezonu minęło 10 lat. Miasteczko Deadwood zdążyło przez ten czas dojrzeć, spora część jego mieszkańców również. Długotrwała i, zdawałoby się, niemal niemożliwa do zakłócenia harmonia musi ustąpić przynajmniej na pewien czas. Podczas świętowania rocznicy państwowości Dakoty Południowej dochodzi do nieporozumień z dawnym wrogiem, George’em Hearstem, Stare rany ponownie się otwierają, a postęp nie czeka na nikogo.
Kluczowym punktem narracji filmowej wersji Deadwood jest znacząca zmiana tonacji w taki sposób, by pasowała ona do nieco spokojniejszych czasów i w większości bardziej leciwych protagonistów. Co jasne, nadal co rusz ktoś rzuci jakimś przekleństwem czy będzie rwał się do bójki, ale teraz wszystko jest bardziej poskromione, niczym stary awanturnik, który swoje już przeżył i choć wciąż jest niesforny, pewnych rzeczy ma już dość. W tym elemencie twórcom udało się znaleźć złoty środek – społeczeństwo Deadwood nie utraciło swojej niepodrabialnej tożsamości, ale nieco dostosowało się do nowych czasów, a w najważniejszych wątkach gorąca krew ustąpiła gdzieniegdzie nostalgii. Właściwie, gdyby David Milch i spółka nadal trzymali się ostrej jazdy bez trzymanki znanej z serialu, świat przedstawiony zostałby wciśnięty w jakąś pozadziejową bańkę, a my mielibyśmy prawo ich oskarżać o tani fan service. Cywilizacja zaczęła docierać do mieszkańców tego szalonego miasta już od pierwszego sezonu, zatem ogólne spokornienie lokalnej społeczności jest w pełni uzasadnione. I choć wydaje się, że zbyt często sięga się tutaj po flashbacki z poprzednich sezonów – w końcu ten film i tak jest przede wszystkim dla tych, których znają kontekst – zamiast pozostawić nieco miejsca wyobraźni i zachować ciągłość. Jednak nadal jest raczej właściwa forma pożegnania.
Niewiele można też zarzucić powracającej obsadzie. Znowu spotykamy Ala Swearengena, Setha Bullocka, Sola Stara i spółkę. Tak jak cała ich mała ojczyzna, oni również dojrzeli (żeby nie powiedzieć – zestarzeli się) i chociaż nieco temperamentu nadal im zostało, to poza Trixie czy Calamity Jane koniec końców rozsądek i życiowa mądrość górują nad nawet najbardziej krnąbrnymi elementami. Dominującym motywem filmowego zwieńczenia tej sagi jest pojednanie. Wspominanie dawnych chwil przez pryzmat tych pozytywnych aspektów, zamiast wypominania najgorszych. W końcu każdy z nich egzystował w tym wielkim bagnie, zmuszony do podejmowania nie zawsze honorowych decyzji, wielokrotnie łamany przez prozę życia. Właśnie te doświadczenia na sam koniec łączą wielu dawnych rywali – a przynajmniej pomagają w zakopaniu topora wojennego – dając sobie nieco spokoju na ostatniej prostej.
Szkoda oczywiście, że nie udało się zebrać wszystkich najważniejszych filarów serialu i musimy zgadywać, co stało się z Tolliverem czy innym Silasem. Jednak i tak możemy mówić o sporym szczęściu, bo trudno o tak bliskie ideału zakończenie w przypadku kilkunastu lat różnicy pomiędzy serialem a jego filmowym zakończeniem.
Ilustracja wprowadzenia: HBO