Jaka była tajemnica sukcesu sagi Harry’ego Pottera? Czy tkwiła ona w magii świata przedstawionego przez J.K.Rowling, czy raczej w postaciach, które stanowiły fundament całego cyklu? Co było bardziej niezwykłe: docieranie do najbardziej emocjonujących momentów wszystkich siedmiu powieści, czy raczej powolne uświadamianie sobie, że ich bohaterowie pod wieloma względami przypominają nas samych? Ci, którzy sięgnęli po początkowe tomy cyklu w wieku dziecięcym, mogli być świadkami przemian, które na przestrzeni lat dotykały Harry’ego i jego przyjaciół. Mogli oni dorastać wraz z tą serią, wyczekując na kolejne jej części, zarówno w formie książkowej jak i filmowej. Insygnia Śmierci miały być ostatecznym zakończeniem naszej przygody z Chłopcem, który przeżył. Oczywistym był jednak fakt, że prędzej czy później autorka ulegnie prośbom fanów (oraz własnym potrzebom finansowym) i ponownie zabierze nas w świat magii i czarodziejstwa, tym razem w formie sztuki teatralnej, której scenariusz każdy może już przeczytać.
Historia zaczyna się dosłownie na kilka sekund przed momentem, w jakim pozostawiliśmy naszych bohaterów. Harry żegna się ze swoimi dziećmi na peronie dziewięć i trzy czwarte, uspokajając jednocześnie Albusa – swojego jedenastoletniego syna – który obawia się konsekwencji, jakie przyniesie mu ewentualne przydzielenie do domu Slytherinu. Następnie akcja przeskakuje szybko przez kilka kolejnych lat, podczas których obserwujemy, jak Potter i jego najmłodszy syn stopniowo oddalają się od siebie, nawzajem się nie rozumiejąc. Albus cierpi jako nieradzący sobie z nauką odludek, stale żyjący w cieniu sławnego ojca, a Harry bezskutecznie stara się go zrozumieć. Tymczasem Ministerstwu Magii (na czele którego stoi sama Hermiona Granger) udaje się przejąć zaginiony egzemplarz Zmieniacza Czasu, pozwalającego cofnąć się w czasie nie o kilka godzin, ale lat. W tym momencie w głowach wszystkich fanów serii mogłaby zaświecić się czerwona lampka alarmowa. A nawet powinna.
Na scenę wkracza (lub raczej wtacza się, na wózku inwalidzkim) podstarzały Amos Diggory, który, dowiedziawszy się o istnieniu wspomnianego urządzenia, błaga Harry’ego, aby ten użył go w celu uratowania Cedrika, zamordowanego podczas finału Turnieju Trójmagicznego. Tak, dobrze przeczytaliście. Nasz bohater oczywiście mu odmawia, zdając sobie sprawę, jakie skutki może przynieść taka zabawa z przeszłością. Oczywiście, jego syn w jakże inteligentnym akcie młodzieńczego buntu, wykrada Zmieniacz Czasu i wraz ze swym najlepszym przyjacielem Scorpiusem Malfoy’em, cofa się w czasie, by wbrew ojcu spełnić marzenie Diggory’ego. I wywołać tym sposobem istny chaos…
Nie trzeba być najwierniejszym czytelnikiem J.K.Rowling, aby z łatwością zdać sobie sprawę, że pisarce wyraźnie brakowało pomysłu na kontynuację losów kultowego czarodzieja. Cofanie bohaterów w czasie, by zmodyfikować wcześniej zaprezentowane wydarzenia jest dobrym pomysłem raczej dla fanowskich opowiadań internetowych, a nie dla pełnoprawnego powrotu Harry’ego Pottera do księgarń. Autorka zabiera nas do kilku wersji alternatywnej rzeczywistości. Jak potoczyłyby się losy Rona, gdyby udało mu się zaprosić Hermionę na Bal Bożonarodzeniowy? Co stałoby się z Cedrikiem, gdyby został publicznie upokorzony? Czy mogłoby to przyczynić się do ostatecznego zwycięstwa Voldemorta? Właśnie na takie pytania odpowiada Rowling, rzucając Albusa i Scorpiusa po kolejnych płaszczyznach czasoprzestrzeni. Z jednej strony jest to ciekawe: kto nie chciałby na przykład zobaczyć, jak wyglądałby świat czarodziejów po ewentualnej śmierci Harry’ego?
Problem w tym, że przebywamy w każdej z tych rzeczywistości zdecydowanie zbyt krótko, by móc poznać ją wystarczająco dobrze. Jest to z pewnością następstwo faktu, że Przeklęte Dziecko jest tak – nie oszukujmy się – przedstawieniem teatralnym, gdzie wszystko musi rozgrywać się o wiele szybciej niż w fabule powieści. Niestety, osoby które nie widziały sztuki w Palace Theater w Londynie (a do takich zalicza się większość czytelników) mogą poczuć się mocno zdezorientowane, przez tak szybki i często nieuporządkowany przebieg wydarzeń.
Rowling należy jednak coś przyznać. Coś, co powoduje, że w Przeklętym Dziecku jest jeszcze ślad magii, prawdziwej magii tej sagi. Pod przesadnie zagmatwaną i często niespójną historią kryje się poruszająca opowieść o wzajemnej relacji między synami a ich ojcami. Harry Potter i Draco Malfoy ramię w ramię walczący z przeciwnościami losu, byle tylko dotrzeć ponownie do Albusa i Scorpiusa, tak naprawdę wciąż się od nich oddalają, popełniając równie wiele błędów co oni. Tymczasem próba uratowania dawno już zapomnianego Cedrika jest dla nastolatków jedynie pretekstem do udowodnienia własnej wartości, do pokazania światu, że i oni potrafią sami czegoś dokonać. Jakże wielkim paradoksem jest tutaj fakt, że Albus, syn sieroty, sam pragnie całkowicie odciąć się od ojca. Ojca, który wiele lat wcześniej oddałby tak wiele, by być wtedy na jego miejscu i posiadać prawdziwą rodzinę…
Harry Potter i Przeklęte Dziecko nie jest opowieścią, która w jakikolwiek sposób dorównywałaby swym siedmiu poprzedniczkom. To ledwie zadowalająca historia, obrabowana ze zbyt wielu charakterystycznych dla serii elementów. Można to oczywiście zrzucić na fakt, że jest to przecież jedynie scenariusz teatralny, a nie pełnoprawna powieść. Zapewne na scenie całość prezentuje się o wiele lepiej, momentami wzruszając, a czasami pogłębiając widzów w rozpaczy. Niestety, jako książka prezentuje się w mało przekonujący sposób, bardziej przypominając twórczość fanów, niż dzieło autorskie. I choć najważniejszym i naprawdę udanym elementem jest tu relacja między Harry’m a Albusem, asem w rękawie Przeklętego Dziecka pozostaje sama jego przynależność do wykreowanego przez J.K.Rowling magicznego uniwersum. Istnienie tej opowieści stanowi bowiem wystarczający pretekst, by choć na kilka godzin ponownie tam powrócić. I mimo iż ten powrót może okazać się rozczarowujący – warto go przeżyć. Bo kolejnego może już nie być…
J.K.Rowling, John Tiffany, Jack Thorne
Harry Potter i Przeklęte Dziecko
Wydawca: Media Rodzina 2016
Tłumaczenie: Małogorzata Hesko-Kołodzińska, Piotr Budkiewicz
Stron: 370
Ocana: 60/100