Powiedzmy sobie szczerze, pierwszy sezon recenzowanego tutaj serialu był niesmaczną pomyłką. Produkcją mającą w domyśle zostać ciekawą alternatywą dla staczającego się w tamtym okresie coraz bardziej Arrow i dla wielu nazbyt cukierkowego The Flash. Skończyło się na tym, że ci, którzy mieli nieszczęście sprawdzić ową propozycję stacji CW, obcować musieli ze strasznym chłamem, który na dobrą sprawę był pokracznym złożeniem najgorszych cech, jakimi dysponowały seriale, którym przewodzą Barry Allen i Oliver Queen. Wydaje się, że na antenie utrzymała go tylko popularność uniwersum, w którym bądź co bądź „legendy” się znajdowały. W jaki sposób twórcy zareagowali na taki obrót spraw? Po pierwszych dwóch epizodach można to ująć w ten sposób: wiedzą, że coś było nie tak, ale ich zabiegi rehabilitujące pozostawiają póki co bardzo wiele do życzenia.
Tak jak można się było spodziewać, samozwańcze legendy dalej działają pod batutą Ripa Huntera, strzegąc historii. W końcu po wydarzeniach z sezonu poprzedniego Strażników Czasu już nie ma i ktoś musi zająć się różnorakimi niebezpieczeństwami. W pewnym momencie nasi bohaterowie trafiają na przeszkodę, która nie tylko lekko przerzedzi ich szeregi, ale również sprowadzi nieszczęścia na nich oraz na wszystko, co znają.
Zobacz również: Legends of Tomorrow – bohaterowie bronią japońskiej wioski w zwiastunie odcinka Shogun!
I w zasadzie na tym mogę poprzestać, jeżeli chodzi o wstępne nakreślanie fabuły. Czemu tak ogólnikowo? Ano dlatego, że od samego początku ten element serialu jest, delikatnie mówiąc, mało istotny, a wątki skaczą z intensywnością skoków w nadprzestrzeń statku kosmicznego, tak że ledwie da się je na dłuższą metę spamiętać. Epizod pierwszy jest jednym wielkim, bezmyślnym śmiganiem z jednego okresu czasowego do drugiego, gdzie brak logiki ewidentnie próbuje być przez scenarzystów przykryty pędzącą na łeb, na szyję akcją. Monarchia francuska, II wojna światowa, czasy prehistoryczne – mamy tutaj cały zestaw popkulturowej sztampy. W drugim odcinku wydarzenia nieco zwalniają, lecz bynajmniej nie jest to na dłuższą metę zaletą (cjciaż odcinek jest lepszy). W tym przypadku należy mówić bez ogródek: to wszystko jest po prostu bezdennie głupie. „Legendy” chcą rzekomo uratować historię, podczas gdy w trakcie misji robią wszystko, żeby kontinuum uległo pogorszeniu – praktycznie każdy zwiad, każde rozpoznanie terenu kończy się szaloną rozwałką, w trakcie której, rzecz jasna, ludzie z dawniejszych okresów widzą supernowoczesną technologię lub czasem nawet jej używają (!). Gdyby ta produkcja miała jakiekolwiek znamiona logiki, protagoniści nie byliby kreowani na herosów, tylko wręcz na niezamierzonych złoczyńców czasu. Ale czego się spodziewać po serialu, w którym czarnoskóry mężczyzna może bez większych konsekwencji wejść do pubu pełnego nazistów w środku drugiej wojny?
Gdy stałą obsadę opuściła wcielająca się w Hawkgirl fatalna Ciara Renee, wydawało się, że pod względem kreowanych bohaterów i ich wzajemnych interakcji wszystko będzie wyglądać już tylko lepiej. I faktycznie, przynajmniej na początku zdaje się, że twórcy sobie z tym nieco poradzili (jest nawet niezły epizod Olivera Queena w epizodzie pierwszym). Co nie znaczy wcale, że jest dobrze. Owszem, część bohaterów nieco się polepszyła, a przynajmniej nie irytuje tak jak wcześniej, ale znacznie więcej jest tutaj stagnacji, a nawet kroków w tył. Największy zaliczył chyba profesor Stein (niezmiennie rozmieniający swój talent na drobne Victor Garber). Wskutek wymuszonej zmiany w łańcuchu dowodzenia (w zasadzie łatwo się domyślić , o co chodzi, ale nie ma co spoilerować) w drugim odcinku na pewien czas zostaje przywódcą grupy (okoliczności wyboru są tak idiotyczne, że także nie ma sensu nawet o nich wspominać). Człowiek mający być wybitnie inteligentną indywidualnością zachowuje się jak dziecko, które zostało wrzucone do dojrzalszego ciała i dysponuje słownictwem pierwotnego „właściciela” – jednak brak mu doświadczenia i pewnej mądrości życiowej. Albo Sara Lance (Caity Lotz), którą twórcy już chyba na dobre zamknęli w kliszy biseksualnej wersji macho, niewiele rozwijając poza tym faktem. Cała reszta bohaterów – na czele z mdłym Justice Society of America – też raczej nie przyprawi nas o przyspieszone bicie serca. Oczywiście można się doszukać pewnych zalet, w końcu narracja póki co nie nuży nas aż tak, jak w sezonie pierwszy, co więcej możemy liczyć na porządne czarne charaktery. Co prawda dwójka łotrów, z którymi „legendy” będą toczyć bitwy prawdopodobnie do końca sezonu, są już nieco „zużyci”, bo mieli sporo występów w Arrow lub The Flash, ale przynajmniej są jako tako sprawdzeni i nie powinno być takiej katastrofy, jak w przypadku Vandala Savage’a.
DC’s Legends of Tomorrow nadal nie prezentuje choć w minimalnym stopniu tego, co wolelibyśmy oglądać. Kilka błędów zostaje naprawionych, ale w większości tylko po to, by w ich miejsce tworzyć kolejne – w końcu natura nie znosi próżni. Na pociechę można powiedzieć, że są minimalne szanse na to, że ten sezon przebije poprzedni. Nie byłby to jakiś wielki i wymagające nie wiadomo czego wyczyn, ale w przypadku tak słabo napisanego serialu chociaż to byłoby pewnym sukcesem…
ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe