Bohater zasługujący na pochwały, czy może zdrajca, którego czeka więzienie. Dla wielu symbol walki o prawa jednostki, o resztki prywatności w świecie, gdzie władze zasłaniają się każdą wymówką, by szpiegować swoich obywateli. Film o Snowdenie nie przez przypadek trafił w ręce zaangażowanego politycznie reżysera. Olivier Stone nie ma może lekkiej ręki do tych tematów, ale na pewno jego nazwisko, oraz biorący udział w projekcie aktorzy, przysporzą produkcji odpowiedniej uwagi.
Dwa lata temu o tytułowym bohaterze i skutkach jego działań umiejętnie opowiedział dokument Citizenfour. Z twórcami tegoż filmu były pracownik CIA spotkał się w Hong Kongu, wyjawiając prasie wykradzione z agencji papiery, potwierdzające inwigilację obywateli na niespotykaną skalę. Produkcja ta wyjaśniła, co było w dokumentach i jakie będzie miało to dla Snowdena konsekwencje. Mogliśmy się uważniej przyjrzeć temu trzydziestolatkowi, zupełnie przeciętnemu człowiekowi, który ze spokojem i wyważonym głosem opowiada o tym, jak funkcjonuje NSA i w jaki sposób rządy nielegalnie szpiegują ludzi. Jeżeli czegoś zabrakło w tym pasjonującym i trzymającym w napięciu dokumencie, który polecam obejrzeć każdemu, kto wybiera się, by zobaczyć film Stone’a, to tego, kim w życiu prywatnym jest najsłynniejszy donosiciel na świecie. Tą lukę stara się wypełnić najnowsza produkcja reżysera Wall Street.
Zaczyna się jak w Citizenfour – od spotkania z dziennikarzami Laurą Poitras (Melissa Leo) i Glennem Greenwaldem (Zachary Quinto) po wyjeździe ze Stanów Zjednoczonych. Snowden (wyśmienity Joseph Gordon-Levitt) zjawia się w umówionym miejscu z gadżetem w ręce, po którym mają go rozpoznać – kostką Rubika. Po wymianie haseł przechodzą do hotelu. Jest groźnie, mamy poczucie osaczenia rodem ze szpiegowskich filmów. Zarazem jest jakoś tak… niezgrabnie i niezamierzenie śmiesznie. Pierwsze sceny nie wróżą najlepiej. Ale kiedy do trójki dołącza trzeci osoba, dziennikarz The Guardian Ewen MacAskill (Tom Wilkinson), a widz oswaja się Gordon-Levittem, dosłownie przeobrażonym (modulacja głosu, postawa, plus delikatna charakteryzacja) w Eda – film zaczyna nabierać życia.
Zobacz również: Army of One: Nicolas Cage ściga Bin Ladena w zwiastunie szalonej komedii
Akcja toczy się dwutorowo. By dodać temu statycznemu siedzeniu w hotelu, wywiadom i oczekiwaniu na publikację, Stone zabiera nas w przeszłość. 2004 rok, Snowden jest kadetem w armii Stanów Zjednoczonych, gdzie ulega kontuzji. Koniec marzeń o zostaniu żołnierzem jest początkiem kariery w CIA. Tam, pod okiem Corbina O’Briana (przerysowany Rhys Ifans) pokazuje swoje talenty do systemów informatycznych i szybko zostaje „cudownym dzieckiem” agencji. W tych sekwencjach znów daje o sobie znać kanciastość stylu reżysera oraz banalność wielu scen. Widzieliśmy już w niejednym filmie o hakerach, że jedyny sposób na zdynamizowanie akcji to przyspieszenie montażu i dodanie muzyki techno (ścieżka dźwiękowa Craiga Armstronga i Adama Petersa). Kiedy na ekranie pojawia się Nicolas Cage jako doświadczony agent Hank Forrester nie wiemy, czy zaczęła się komedia, czy raczej śmiać się nie wypada.
Tak więc Snowden rozpędza swoją karierę w CIA, przekraczając kolejne kręgi piekła. Na początku filmu widzimy w nim wyznawcę polityki rządu USA (za kadencji Busha), będącej jasną odpowiedzią na ataki z 11 września 2001 roku. Z czasem, kiedy widzi i wie coraz więcej, zaczyna wątpić. Nie ma jakichś wewnętrznych monologów czy dyskusji – Stone pozwala Lewittowi wygrać to przerażeniem w oczach, kiedy pierwszy raz widzi, podczas operacji w Genewie, jak łatwo NSA (Narodowa Agencja Bezpieczeństwa) znaleźć wszelkie informacje o ludziach na całym świecie, jak łatwo podsłuchać ich rozmowy czy podłączyć się do ich laptopa, podglądając na żywo, co robią w danej chwili. Tych momentów przerażenia i zwątpienia przyjdzie więcej. Ed Snowden w żadnym momencie nie przedstawiany jest jako zdrajca czy kombinator. To prawdziwy patriota, który czuje, że władza pogubiła się w sposobie walki z terroryzmem. Bohater w końcu najbardziej ceni sobie demokrację i wolność. I nie zgadza się ze słowami O’Briana, który niczym orwellowski Wielki Brat, z ogromnego ekranu powie mu: „Amerykanie nie chcą wolności – oni chcą bezpieczeństwa”.
Jednym z głównych wątków osobistych w produkcji jest związek Edwarda z Lindsay Mills (Shailene Woodley). W ukazaniu relacji pomiędzy pracownikiem agencji rządowej a fotografką – tancerką brakuje większego wigoru. Stone’a interesuje bardziej to, jak zmienia się jego bohater pod wpływem stresu i wątpliwości moralnych, niż jego romantyczna strona. Jedną scenę łóżkową reżyser kończy najazdem na kamerkę internetową w laptopie. Ot, każdy element filmu służy tylko potwierdzeniem głównego przesłania produkcji. Nawet ataki epilepsji, na które zaczyna cierpieć Ed, skwitowane są przez spotkanie z przełożonym w agencji. Oni wiedzą wszystko!
Zobacz również: Manchester by the Sea – Casey Affleck i Michelle Williams w znakomitej tragedii rodzinnej
Jeżeli po obejrzeniu Snowdena spodziewacie zobaczyć się prawdziwą twarz ściganego przez USA człowieka, jesteście w błędzie. Jak głosi napis na początku filmu, przedstawione na ekranie wydarzenia zostały mocno udramatyzowane. Ile w nich jest prawdy – trudno powiedzieć. Sam główny bohater był konsultantem przy tworzeniu produkcji oraz – spoiler! – pojawia się osobiście w samej końcówce. Jednak jeden fakt wiemy na pewno. Przedstawiony w filmie sposób, w jaki wyniósł tajne dokumenty z siedziby CIA, został zmyślony. Na prawdziwą wersję tego wydarzenia poczekamy jeszcze pewnie kilkanaście lat.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe