Kto ma wisieć, ten nie zginie.
Tarantino powraca. W sumie tyle wystarczy, by każdy wiedział, czego się mniej więcej spodziewać. Reżyser „Django” nie sili się nawet na odkrywanie nowego gatunku, ale po drugi raz kręci typowy, klasyczny western. Czyżby brak nowych pomysłów? W sumie tak, ale czy to źle?
Niczym we „Wściekłych psach” Quentin ogranicza pole akcji do ciasnej, zamkniętej przestrzeni i wrzuca w nią kilka niedorzecznie paskudnych typów spod ciemnej gwiazdy. Nadciąga wielka śnieżna burza, a do przytulnej gospody na pustkowiu zjeżdżają się najróżniejsi goście: stary generał, kat, woźnica, przyszły szeryf, czarnoskóry najemnik oraz legendarny łowca głów zdeterminowany za wszelką cenę żywcem doprowadzić pojmaną kryminalistkę na szafot. Czy ma paranoję, podejrzewając wszystkich o najgorsze zamiary? Czy może jednak ktoś dybie na jego życie i chce odebrać mu więźnia?
Światła, kamera, akcja! „Nienawistna ósemka” w niczym nie przypomina „Django”. Podczas gdy krucjata wyzwolonego czarnoskórego niewolnika opowiedziana została w formie kina drogi, tak w recenzowanym filmie mamy do czynienia z zupełnie inną konstrukcją fabularną. Tym razem Tarantino stworzył przemyślaną, hermetyczną zagadkę o zabarwieniu paranoidalno-kryminalnym. Wszystkie elementy przedstawienia widz dostaje praktycznie na samym początku i to, jak się one ostatecznie zazębią, stanowi pole do popisu dla twórcy, który w tego typu rozgrywkach jest przecież mistrzem.
Ograniczenie czasu i miejsca akcji wyszło wszystkim na dobre. Dzięki temu na ekranie oglądamy postacie z krwi i kości, a nie jedynie sadystyczne puenty brutalnych żartów. Tarantino stworzył dzieło o wiele dojrzalsze, bo nie złożone jedynie z sekwencji kapitalnych scen służących rozrywce w samych sobie, ale umiejętnie połączył wszystkie wątki tak, by stworzyły wielką spójną całość. Bohaterowie „Nienawistnej ósemki” zostali pieczołowicie nakreśleni i mają czas, by opowiedzieć swoją historię, pokazać charakter i zabłysnąć, nawet jeśli zdarza im się to na chwilę przed nieuchronnie zbliżającą się śmiercią.
Spike Lee oczywiście znów zagotuje się ze złości nad tym, ile razy słowo „czarnuch” pada na ekranie, ale uczciwie patrząc, nikt nie podchodzi z taką wyrozumiałością oraz humanizmem do swoich postaci jak Quentin Tarantino. U niego niezależnie od płci i rasy u każdego można znaleźć pokłady szlachetności oraz nienawiści. To właśnie kino o najwyższym poziomie tolerancji, gdzie każdy jest równy, a nikt nie jest do końca zły lub dobry. Przy okazji odganiane są również duchy Wojny Secesyjnej, które gęsto unoszą się nad fabułą, a umiejętnie skierowane przez reżysera tworzą manifest przeciwko wojnie i bezwzględnemu okrucieństwu. Oczywiście nie zmienia to faktu, iż prędzej czy później w samym filmie dojdzie do niespotykanej eskalacji przepięknej przemocy.
Od strony technicznej również wszystko wygląda inaczej niż w „Django”. Widać, że twórcy mieli pomysł i dokładną wizję tego, co chcą osiągnąć. Stąd teraz nie ma już dynamicznych ruchów kamery, a jedynie subtelne najazdy, które pozwalają opowiadanej treści wybrzmieć i nadać jej bardziej angażujący ton. Przez minimalizację środków wszelkie sadystyczne momenty tak naprawdę jeszcze skuteczniej oddziałują na widza, bo ten nie ma dokąd uciec. Co by się nie stało, ostatecznie są cztery ściany, a za nimi istne śnieżne piekło, które daje jeszcze mniej szans na przeżycie niż szaleńcze zapędy gości wewnątrz chaty.
Na tej małej przestrzeni jak nikt błyszczy Samuel L. Jackson, który już w „Sunset Limited”, jak i wielu innych filmach udowodnił, że samą swoją obecnością potrafi przykuwać uwagę i bawić się emocjami widza tak, by ci w jednej chwili go kochali, a w drugiej nienawidzili. Do tego każdy, kto widział „Bone Tomahawk” czy „Tombstone”, wie, że Kurt Russell idealnie odnajduje się w roli kowboja. Tutaj jest rygorystyczny i ostry jak brzytwa, także jego genialna kreacja nie jest zaskoczeniem, a mimo to wciąż robi spore wrażenie. Ogromną zgrywę przed kamerą odstawia niewątpliwie Tim Roth, który nomen omen wiele potrafi zagrać, aczkolwiek na potrzeby „Nienawistnej ósemki” zdecydował się być Christopherem Waltzem i po prostu idealnie odtwarza postać dr. Schultza. Z racji, iż to nowy aktor, wyrazisty akcent i przesadzona mimika ma wciąż świeży posmak i bynajmniej nie męczy. Podobnie z dystansem do roli podszedł Michael Madsen i ustawił sobie do bólu zachrypnięty akcent Mrocznego Rycerza, choć w sumie ciężko stwierdzić, czy to aby już nie jego naturalny głos. Największą niespodzianką z obsady jest jednak Walton Goggins, który rehabilituje się za beznadziejną rolę w „American Ultra” i ze swoim absolutnie absurdalnym małomiasteczkowym stylem wyrasta w gąszczu kapitalnych, zróżnicowanych postaci na postać zagadkę, dając widzowi poważny orzech do zgryzienia odnośnie prawdziwych intencji wykreowanego przez niego bohatera.
Ostatecznie też nie jest tak, że Quentin Tarantino wymyśla przysłowiowy proch. Reżyser po raz kolejny wsadza w „Nienawistną ósemkę” wszystkie elementy, które już w poprzednich swoich filmach przedstawił. Mamy paskudnie długie, pokręcone dialogi, patologiczne oświetlenie, proste jak drut kadry oraz wyolbrzymioną do granic możliwości pełnokrwistą przemoc. To wszystko połączył aczkolwiek sprawnie jak nigdy i tym samym stworzył kolejny, bardzo zabawny i jeszcze bardziej wzruszający moralitet o prawilności, jakich w swojej karierze już kilka nakręcił. Patrząc tylko z szerszej perspektywy, nikt inny w Hollywood nie prezentuje publice tak wyrazistego i czystego w swojej formie kina, stąd „Nienawistna ósemka” jest doświadczeniem absolutnie wciągającym i intrygującym, na które koniecznie trzeba wybrać się do kina.
Za seans dziękujemy: