Ciemno, prawie noc to obsadzona śmietanką polskiego aktorstwa, prawie dwugodzinna nieudolna przepychanka, próbująca złączyć ze sobą tony nieciekawej ekspozycji z nowoczesną baśnią. Reżyser chciałby wrzucić na ruszt dwie pieczenie, ale żadnej nie daje wybrzmieć, bo ściska widza za rączkę od samego początku i nie puszcza do napisów końcowych. W dodatku, co jest chyba jeszcze gorsze, drugą łączy się z główną bohaterką, Alicją Tabor. Cały seans ludzie coś jej mówią, ona błąka się i słucha, a to jej błąkanie przerywamy retrospekcjami, które chcą nieudolnie dopasować się do scen dziejących z czasu rzeczywistego. Tym sposobem z całej intrygującej otoczki wyłania się obraz filmu potwornie nudnego. W dodatku wspomniane wcześniej granie mrokiem jest jak gaszenie światła w pokoju dziecięcym, usypia jeszcze bardziej.
Baśniowość przedstawionego świata jest nie mniej jałowa niż jego koncepcja fabularna. Miło by się to oglądało, gdyby z naszych zamków, przodków i tajemnic zza siedmiu gór i lasów płynęło coś więcej, niż morze tajemnic, których połączenie ze szczątkową zagadką kryminalną da nam jakiekolwiek morały. Książka Bator była w tej kwestii niezawodna, ale trudna w przeniesieniu tego na ekran. Nie próbowano jeden do jednego, za co chwała, ale nie zrobiono tego dobrze. Film jak na baśń nie płynie, jest ociężały, a często także doprawiony zupełnie nieprzystającą do atmosfery muzyką.
Ten film nie obroni się także, a właściwie to przede wszystkim, jako kryminał. Przed pokazem prasowym, na którym miałem okazję dzięki uprzejmości dystrybutora film ten obejrzeć, mogliśmy posłuchać krótkiej wypowiedzi producenta obrazu, Leszka Bodzaka, który wspomniał, że Ciemno, prawie noc nie można odbierać jako kryminału. Rzeczywiście, bohaterka podobno wpada do tego Wałbrzycha za pracą, ale wątek kryminalny to w tym filmie kilka rozmów. Rozmów, które przedstawiają sytuację, ale w widzu nie wzbudzają absolutnie nic. Nie ma napięcia, nie ma żadnych innych emocji, a zagadka rozwiązuje się, bo rozwiązać się musiała. Ktoś dał naszej bohaterce w końcu klucz, a ona otworzyła kufer z nagrodą. Wcześniej jednak oczywiście podeszła do niego ślimaczym, snującym się krokiem.
Jednym z najważniejszych aspektów, jakie wzbudzały we mnie przed premierą tego filmu emocje, była jego obsada. Na ekranie mamy bowiem prawdziwą śmietankę polskiego aktorstwa. W dodatku nie są to gwiazdy przygasłe, a błyszczące raz po raz i stale ostatnio będące w znakomitej formie. Dlatego też mam temu filmowi wręcz za złe, jak bardzo nie wykorzystuje żadnego z nazwisk, jakie ma. Kolak, Konieczna czy Ogrodnik migają nam na ekranie tylko na chwilę, Dorociński większą rolę ma tylko teoretycznie, a to, jak spłaszczony jest wątek ślicznej Elizy Rycembel, wręcz boli. Więcej niestety nie powiem, bo jej postać to chodzący spoiler, ale tak nijako poprowadzonego wątku nie widziałem dawno. A nie jest on tutaj jedyny.
Magdalena Cielecka również stara się to wszystko podratować, ale scenariusz każe jej stać i patrzeć, jak produkcja marnuje całe pokłady potencjału, które drzemały w materiale źródłowym. Nowy film Borysa Lankosza rozczarowuje, bo z kryminalnej baśni nie wyszła tu ani baśń, ani tym bardziej, kryminał. Dostaliśmy za to przydługi i rozlazły twór, którego oglądanie sprawia naprawdę wątpliwą przyjemność. Kolejny kryminał z potencjałem, który tego gatunku raczej nie zbawi.