Zbliżająca się wielkimi krokami premiera remake’u Siedmiu Wspaniałych (sprawdźcie naszą recenzję przedpremierową z festiwalu #Venezia73!) to świetna okazja do tego, by przyjrzeć się kondycji westernów jako takich. Jeden z najstarszych, najbardziej wyeksploatowanych gatunków filmowych, który pomógł mieszkańcom USA budować swoją mitologię i kulturę dawno ma za sobą lata świetności. Dość często mówi się o słabej kondycji, czy wręcz śmierci westernu. Czy Dziki Zachód na wielkim ekranie potkał ten sam los co kino noir?
Już od początków, symbolicznie wyznaczanych premierą Napadu na ekspres (1903r.) westerny były istotną częścią kina. Portret amerykańskiego pogranicza, tworzenia zrębów ładu i porządku (przez niemalże mitycznych bohaterów w postaci dzielnych szeryfów strzegących prawa) – to wszystko mogło przyciągać widzów z USA, żeby jednak podbić Stary Kontynent i resztę świata potrzebne były bardziej uniwersalne cechy. A tych westernom nie brakowało – potrafiły delikatnie komentować bieżącą rzeczywistość przy użyciu dość świeżych, atrakcyjnych dla widza technik montażowych oraz tego, co w nich najbardziej charakterystyczne: pięknych plenerów i (przede wszystkim!) finałowych pojedynków między dobrymi i złymi kowbojami.
Wykształciło się kilka głównych schematów, w których mieściły się fabuły poszczególnych westernów. Z pewnością stanowiło to ich siłę. Westerny były też bardzo wyraziste. Ich cechy charakterystyczne z łatwością wymieni nawet niedzielny kinoman. A mimo pozornego braku oryginalności kolejne produkcje z tego mocno eksploatowanego gatunku (wysyp nowych tytułów podobny do współczesnego zalewu kinem superbohaterskim) okazywały się trzymać naprawdę wysoki poziom. W końcu jednak biało-czarna wizja Zachodu stawała się nużąca, a schematyczność wręcz nieznośna.
Wtedy gatunek został wywrócony do góry nogami – protagoniści stali się niejednoznacznymi moralnie antybohaterami. Charakterni kowboje z krwi i kości w stylu postaci granej przez Johna Wayne’a w Poszukiwaczach stali się poprzednikami bezimiennego rewolwerowca z „Dolarowej trylogii”. Granego przez Clinta Eastwooda, który stał się chyba najsłynniejszą twarzą nowego nurtu Spaghetti westernów.
Zobacz również: TOP 10: Najlepsze westerny w historii kina!
Istotna zmiana formy i stylu autorstwa Morricone i jemu podobnych pozwoliła historiom o rewolwerowcach zdobywać popularność na całym świecie i odświeżyć obraz Dzikiego Zachodu. Dużo mroczniejszy, brudniejszy i bardziej nieoczywisty spaghetti western pozwolił na renesans gatunku. Zacieranie granic między dobrem i złem dało nowe życie, było też jednak pocałunkiem śmierci. Odwrócenie zasad oczywiście dało efekt świeżości, pozwoliło na stworzenie czegoś nowego w pełnym klisz gatunku, jednakże stanowiło również krytykę i świadomą rekonstrukcję gatunku. Ostatecznym wyrazem tego procesu jest Bez przebaczenia autorstwa Eastwooda, czyli film, który „podsumował” western, ostatecznie i brutalnie odzierając go z wszelkich upiększeń.
Eastwood zrealizował pozornie sztampową fabułę, jednakże rozwój akcji oraz realistyczny i niezwykle krytyczny portret rewolwerowców pozwoliły stworzyć obraz roztrzaskujący iluzje budowane przez lata za sprawą kolejnych klasyków. Właśnie od czasu premiery Bez przebaczenia szukanie dobrych westernów to karkołomne zadanie.
Owszem, zdarzają się pojedyncze perełki takie, jak 3:10 do Yumy czy Prawdziwe Męstwo (które zresztą są remake’ami nawiązującymi do klasyków), nie osiągnęły one jednak satysfakcjonujących wyników finansowych. Westerny źle sprzedają się poza Stanami, zdarzają się więc pomysły tworzenia unowocześnionych „neowesternów” zawierających elementy kina SciFi, komedii czy horroru. Na wielkim ekranie póki co takie eksperymenty kończą się fiaskiem – wystarczy przypomnieć Bardzo Dziki Zachód, Milion sposobów, jak umrzeć na Dzikim Zachodzie, Jeździec znikąd oraz Kowboje i obcy –wszystkie okazały się klapami finansowymi przyjętymi chłodno przez krytyków i widownię.
Mieszanie westernu z innymi gatunkami niestety się nie sprawdza, nie jest to jedyny problem gatunku. Panujące obecnie zachłyśnięcie efektami specjalnymi, kinem Sci-Fi czy superbohaterskim również nie pomaga – zwłaszcza, że te gatunki bez problemu generują kolosalne zyski, podczas gdy western nie trafia obecnie w gusta spoza Ameryki. Czy zatem można już mówić o ostatnich podrygach lub nawet kompletnej śmierci gatunku?
Nie wydaje się, by western wrócił do czasów świetności. Choć opowieść drogi, piękne plenery i pojedynki dobra ze złem są elementami uniwersalnymi, to obecnie uproszczona, alternatywna wizja historii będąca cechą westernów (wszak Dziki Zachód miał niewiele wspólnego z jego kinowym obrazem) nie przystaje do obecnych czasów. Gatunek może ratować się poprzez „neowestern” będący na przykład kinem kryminalnym nasyconym mocno elementami klasycznych westernów. Istnieją reżyserzy próbujący nawiązywać do tej idei. Vince Gilligan twórca Breaking Bad stale łączył swój serial z westernem – czy to przez pejzaże czy umieszczenie akcji w Nowym Meksyku. Co ciekawe Gilligan po sukcesie swojego serialu deklarował… chęć zrobienia westernu.
Ratunkiem dla westernów może okazać się mały ekran – już teraz przecież pojawiają się tak udane projekty, jak Deadwood. I choć niezależnie od medium czekać go będzie mieszanie z elementami innych gatunków, może właśnie dzięki temu przetrwać. O powrocie do złotej ery raczej nie ma mowy, wciąż jednak mogą powstawać nowe, dostosowane do współczesnego widza „neowesterny”.