Film rozpoczyna nie kto inny jak Samuel L. Jackson. Będzie on narratorem. Czyta tekst, przedstawia bohaterów, rzuca nieśmiałe żarciki. Ogólnie bawi się dobrze. Do czasu, w którym stwierdza, że nie, to jednak nie dla niego. Okazuje się, że cała rzecz dzieje się w … zresztą i tak nie ma to żadnego znaczenia i w żadnym momencie filmu nie wraca. Podobnie zresztą jak ten narrator. Zaczynamy prawdziwą historię.
Bohater grany przez Oscara Isaaca chodzi do terapeuty. Zmaga się z głęboką depresją, która przywodzi go do więzienia, szpitala i paru innych miejscówek, w których lądują ludzie, gdy ich życie się posypie. Przyczyną takiego stanu rzecz jest ukochana, a raczej jej przymusowy brak, z którym bohater nie może sobie poradzić. Dlatego też prosi w kawiarni o podwójne espresso w dużym kubku, aby zmieścić tam jeszcze ze 200 ml dodatków i tak stara się leczyć swoje skrzywdzone serce. Scena ta jest zresztą jedną z najlepszych w całym filmie. Najlepiej widać w niej jak mocno aktorzy tutaj starają się uwiarygodnić swych bohaterów. Żalu wylanego na ich serca jest bowiem cały czas trochę za dużo.
Trudno jest opowiedzieć cokolwiek o fabule bez zagłębiania się w spoilery. Przytaczanie tego, o jakie dramaty chodzi takowym by było, a mogłoby komuś popsuć frajdę z oglądania. Nie wiem jednak, czy można mówić o frajdzie, oglądając tragedię ludzką w takim stężeniu. Ilość tego wszystkiego zdecydowanie bowiem odwodzi film od poczucia wiarygodności, że coś takiego mogłoby spotkać jakąś rodzinę gdzie indziej niż na ekranie kinowym. Nie miałbym z tym jeszcze problemu, gdyby takie ukazanie historii czemuś służyło, dawało reżyserowi pole do wysnucia wniosków. Ten jest jednak tylko jeden, a wspomniałem o nim w pierwszym akapicie. Nie ma tu stanów pośrednich, są tylko albo wielkie tragedie, albo małe, a z perspektywy bohaterów bardzo ważne wydarzenia. Fogelman jednak cały czas wprost skłania się ku tym drugim, wprost waląc nam po uszach, że oto najważniejszy moment w życiu bohatera. A może właśnie polemika z tym byłaby dobrym momentem na refleksję.
Gorzej jest, gdy sceny klucze reżysera potraktujesz osobno, nie kontrastując ich z traumami. Wtedy film staje się jeszcze bardziej pusty, będąc niczym więcej jak chyba pierwszą w historii kina ekranizacją drzewa genealogicznego pewnego rodu. Mamy cztery pokolenia, mamy kolejne gałązki, ale przesłanie płynące z tego trąci Sylwią Grzeszczak i jej Małymi rzeczami. Poprzez podążanie tak prostą ścieżką i sprzedawanie nam jednej, zerojedynkowej tezy, film traci mnóstwo na wartości również dla widza. Naprawdę chciałoby w podobnej historii doszukać się niuansów, chcą nam pomóc w tym aktorzy, a plejada gwiazd jest tu naprawdę szeroka, jednak to wszystko na nic.
Dan Fogelman napisał w swoim życiu dużo lepsze teksty, a były takie głównie ze względu na dużo mniejszą powagę. Tutaj chciał poważniejszego filmu, ale ewidentnie nie wiedział jak spuentować swoje myśli, przez co zostawił nas z niedokończoną opowieścią, z której nie da się wyciągnąć żadnego interesującego aspektu. Szkoda bo wyjściowy pomysł na film jest naprawdę dobry. Wykonanie, ilość dramatu i frazesy sprawiają, że wbrew tytułowi, to właśnie nie jest życie. To tylko prawdy pisanych na kolanie popowych hitów, przekazane w dużo bardziej dramatyczny sposób.