Rush Hour – recenzja 1. sezonu serialowych Godzin szczytu

W ciągu ostatnich 2 lat masa kinowych hitów została lub wkrótce zostanie przerobiona na serial. Pochwalę się, że wyliczyłem 14 takich tytułów. Kto da więcej? Złote czasy telewizji to nie tylko oryginalne produkcje lub kultowe kontynuacje, ale też odgrzewanie starych jak świat formuł. Jedną z nich jest oczywiście komedia kumpelska, w której dwóch barwnych, kłócących się gliniarzy musi razem łapać przestępców i rozwiązywać zagadki kryminalne. Schemat stary jak świat, ale wypadł bardzo dobrze w przypadku trylogii Godzin szczytu. Dlaczego więc nie spróbować przenieść tego na mały ekran?

Ponieważ Godziny szczytu to Jackie Chan i Chris Tucker, nic więcej nie potrzeba. Obaj bardzo charakterystyczni panowie dali wszystko co najlepsze ze swojego repertuaru, zapewniając widzom świetną akcję i zabawne gagi. Do tego oczywiście ciąg humorystycznych zdarzeń spojono międzykulturową chemią dwóch głównych bohaterów i odpowiednio zbalansowano elementy humorystyczne z dramatycznymi. Tych filmów raczej nie oglądało się dla zaskakującej fabuły, lecz ekstremalnych wyczynów kaskaderskich, dobrych żartów i ogólnego lajtowego klimatu, który zapewniali dwaj wiadomi panowie. Oczywiście oni w serialu nie występują.

rush hour, godziny szczytu, serial

Zastępują ich Jon Foo (Tekken) i Justin Hires (już wkrótce przyłoży rękę do masakracji MacGyvera). Może i nazywają się tak samo jak kinowi odpowiednicy, ale na pewno nimi nie są. Zapewne miłych aktorów postawiono przed zadaniem niemożliwym, dlatego z automatu wypadają nieciekawie. To trochę tak jakby chciano nakręcić dobre Martwe zło bez Bruce’a Campbella. Nawet w kinie się taki myk dobrze nie skończył. Teoretycznie z czasem relacja serialowego Cartera i Lee nabiera dobrego tempa, cięte riposty często śmieszą, ale to zawsze będzie gorszy model. Jeśli po trzech filmach kinowych komuś brakuje Jackie Chana, to sięgnie po inne filmy Jackie Chana, nie trzeba tworzyć marnej podróbki w telewizji. Jon Foo niby kilka ciekawych popisów kaskaderskich wykonuje, ale jak na 13 odcinkowy sezon strasznie tego mało i w ogóle nie są zabawne. Twórcy zresztą zapomnieli, że to przecież Jin Kazama, więc jak na poziom takiego nijakiego serialu potrafi bić się wręcz po mistrzowsku, ale niestety, ani jednej porządnej choreografii mu nie zapewniono. Nowy detektyw Lee dobrze skacze po budynkach, ale do mistrza sztuk walk to mu daleko i to nie z winy aktora, tylko scenariusza. Skrypt nie próbuje rozbudować charakteru znanych postaci ponad to, co widzieliśmy w kinowej trylogii.

Zobacz również: do trzech razy sztuka? O sequelu Prison Break

Historii jako takiej nie napisano. Co prawda pilot pokazuje sprawę transportu terakotowych żołnierzy z Hong Kongu do Los Angeles. Mniej więcej tak nasz azjatycki policjant trafia do Ameryki. Czemu tam zostaje to już zaszyta grubymi nićmi dziura fabularna. Oczywiście na miejscu jako partnera przydzielają mu nieznośnego śmieszka, detektywa Cartera. Prosty transport zmienia się w rzeź, kiedy chiński gang Quantao przejmuje dostawę i przy okazji porywa siostrę Lee. Ten wątek rozegra się na przestrzeni całego sezonu, a azjatycki stróż prawa odkryje niespodziewaną prawdę o swojej rodzinie. Jednakże telewizyjne Rush Hour to serial starego typu, gdzie każdy epizod opowiada o innej, samodzielnej sprawie, a zaledwie kilka odcinków pobieżnie tyczy się rozpoczętej w pilocie kwestii zlikwidowania organizacji przestępczej Quantao. O rozczarowującym i prostackim finale nawet nie ma co wspominać. Normalnie ułomna wersja Netflixowego Daredevila.

rush hour, godziny szczytu, serial

Przez resztą odcinków zazwyczaj widz dostaje generyczną sprawę kryminalną, którą detektywi rozwiązują w 45 minut. To coraz rzadszy sposób przedstawiania historii, który w złotej erze telewizji uważa się za gorszy. Osobiście nie mam nic przeciwko takiemu formatowi, lecz tutaj zwyczajnie został źle wykonany. Te pojedyncze sprawy to kopie kopii na kopii afer z innych seriali. Porwania, morderstwa, kradzieże – wszystko ma bardzo odtwórczy posmak i nic naprawdę nie angażuje. Tym bardziej, że za często naszym bohaterom pomagają niezwykłe zbiegi okoliczności lub znaczne uproszczenia, dzięki którym nierozwiązane przez 15 lat sprawy kończą się sukcesem w 15 ostatnich minutach odcinka. Zazwyczaj cała fabuła wolno się rozwija i nadspodziewanie gładko kończy, nie dostarczając większej ekscytacji.

Przez tę mizerię można przebrnąć jedynie dzięki prztyczkom, którymi obrzucają się główni bohaterowie. Niedopasowanie detektywa Lee do amerykańskiej kultury nawet po kilkunastu epizodach się nie nudzi, nawet jeśli gra tylko na jednej minie i wcielający się w niego aktor kiepsko wyraża emocje. Carter rzadko bywa tak murzyńsko irytujący, do tego zresztą stworzono jego kuzyna, Geralda, który często zakrwawa na parodię normalnego człowieka i jest tak rasistowsko infantylny, że aż głupio się z tego śmiać. Twórcy zadbali, żeby w serialu zaistniał nie tylko znany z kina duet, ale nawet dokooptowano im cały wesoły posterunek. No dobra, tylko 3 osoby, więc trochę bieda. Dostajemy twardą panią kapitan, sarkastycznego, staroszkolnego glinę Donovana i diabelnie seksowną, choć posługującą się jedynie swoją inteligencją, feministyczną policjantkę DiDi, pieszczotliwie nazywaną „Double D” (super ksywa, acz nie do końca trafiona). Nie są to złe postacie drugoplanowe, aczkolwiek niczym specjalnym się nie wyróżniają. Tylko humor, jak wspomniałem, stoi na przyzwoitym poziomie.

rush hour, godziny szczytu, serial

Całość ma zresztą nieznośny posmak przeciętnego serialu z lat 90. Nowym Rush Hour daleko chociażby do stylu i klasy Nasha Bridgesa. Na posterunku u Johnsona i Marina mogliby najwyżej toalety czyścić. Wszystko wydaje się wciśnięte na siłę i zrobione bez polotu. Nie sposób wskazać jednego elementu, który wyróżniałby ten serial w morzu świetnych oraz przeciętnych produkcji. Kilka niezłych tekstów, parę zabawnych sytuacji nie wystarcza. Jest to ewidentnie produkcja zrobiona bez jakościowego konceptu oraz większych ambicji, o budżecie nie wspominając. Wyszło rzetelnie i rzemieślniczo. Producenci chcieli zbić kasę na klasycznym formacie, tylko nie mieli pomysłu na jego odświeżenie. Samo przylepienie łatki kinowego klasyka okazuje się za mało interesujące. Bez dwóch zdań lepiej przypomnieć sobie Godziny szczytu 2

Zobacz również: TOP5 – ranking filmów Tekken!

Dziennikarz

Miłośnik prawdziwego kina, a nie tych artystycznych bzdur.
Jeśli masz ciekawy temat do opisania, pisz tutaj - [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?