Jedni z niecierpliwością wyczekują corocznych kontynuacji filmów wysokobudżetowych. Inni z wypiekami na twarzy odliczają dni do kolejnych odsłon Sharknado, które po niespodziewanym sukcesie pierwszej części w 2013 r. pojawiają się w rocznych odstępach. Właśnie niedawno, bo 22 lipca premierę telewizyjną miała już trzecia część tornada z rekinami, co ugruntowało pozycję serii, jako niekwestionowanego klasyka kina złego smaku i gustu. Podobnych produkcji Asylum i Syfy tworzą w ilościach hurtowych. Dlaczego akurat Rekinado zrobiło zawrotną karierę a nie np. Rekiny z plaży, Piraniokonda czy Avalanche Sharks? Może dlatego, że łączy dwa ważne lęki społeczeństwa amerykańskiego: rekiny i tornado. A tych w sztandarowej produkcji Universal Sci-Fi nie brakuje.
Twórcy nie każą nam długo czekać na pierwsze ofiary po obu stronach konfliktu. Pierwsza krew tryska już we wstępnej fazie filmu. I bardzo dobrze. Dostajemy to na co czekamy. Czystą, bezpretensjonalną i absurdalną fabułę o amerykańskiej rodzinie zmagającej się z jeszcze większą liczbą rekinów i tornad. Bez zbędnych ceregieli i sztampowego pogłębiania psychologii, które widzieliśmy chociażby w pierwszym Rekinadzie.
Aktorzy świeżo po operacjach plastycznych, celebryci trzeciej kategorii (gwiazdki Playboya, sportowcy, youtuberzy, muzycy, dziennikarze), słabe aktorstwo, tragiczne efekty specjalne, suche dialogi („Przegapiliśmy burzę…, albo ona nas”) brak logiki. To nieodłączne elementy filmów Anthonego C. Ferrante. Tu wszystkie negatywne aspekty stają się nieistotne, gdy tylko z co raz to bardziej absurdalnych miejsc pojawiają się na ekranie kolejne rekiny. Wystarczy obejrzeć, jak cudownie wmontowano rekiny w kraksę w czasie wyścigu NASCAR.
Przypisane do serii gatunki (horror i science fiction) są tak pretekstowe, jak sama fabuła. O rybia płetwa oprócz bycia autoparodią jest także parodią kina katastroficznego. Niby wszystko w filmie przedstawione jest na poważnie, lecz wszyscy wiemy, że to zmyłka. Trzecie Rekinado jest świadome swojej konwencji, ograniczeń i bawi się nimi. Ponadto w „trójce” zgodnie z niepisanymi regułami sequeli wszystkiego jest więcej. Nie dość, że rekinado jest największe w historii, to urasta do rozmiarów apokaliptycznych przeistaczając się w rekinagan.
Tak jak w poprzednich częściach serii głównym bohaterem jest Fin Shepard (Ian Zering) – wybawiciel Ameryki od rekiniego tornada, które jawi się wręcz jako odwieczny arcywróg i prześladowca blondwłosej postaci. Taki kierunek myślenia podkreśla m.in. wstęp parodiujący ten znany z serii filmów o Jamesie Bondzie. Rekiny potrafią zlokalizować go w całej Ameryce. Infiltrują Biały Dom, kontratakują z Pacyfiku, znajdują go nawet w przestrzeni kosmicznej. Dla Sheparda nie ma jednak rzeczy niemożliwych.
Nie zabrakło w filmie również postaci April (Tara Reid), która odgryzioną w poprzedniej części rękę zastąpiła mini piłą mechaniczną. Ku uciesze męskiej widowni do stałej obsady powraca Cassie Scerbo, której postać – Nova – założyła zespół łowców rekinad. W epizodach zaś pojawiają się upadłe lub zapomniane gwiazdy – David Hasselhoff, Bo Derek, Frankie Muniz.
Sharknado 3 to również kopalnia dla poszukiwaczy różnorakich odniesień. Tych jest równie dużo co rekinów i tornad. Swoistymi perełkami są te sceny, które nawiązują do historii (parodia wznoszenia sztandaru na Iwo Jimie), popularnych seriali (G.R.R Martin ogląda „Rekinie wesele”) i filmów (finałowa sekwencja to nic innego jak beka z Grawitacji).
Mam nadzieje, że nikt nie odniósł po tej recenzji wrażenia, że Sharknado 3 to dobre kino. To w pełni świadome kino złego gustu. A na takim zazwyczaj można dobrze się bawić, w przeciwieństwie do nieświadomego złego kina, które jedynie irytuje. Oczywiście nie każdemu takie film zapewni godną rozrywkę, lecz na waszym miejscu dałbym Rekinadu 3 szansę. Bo twórcy są pewni glorii kończąc film klasycznym cliffhangerem zapowiadającym czwartą część.