Operacja Morze Czerwone – recenzja wojennego kina akcji, którego pozazdrościłby Michael Bay

Operacja Morze Czerwone to film stworzony na zamówienie chińskiego rządu, aby uhonorować dziewięćdziesięciolecie Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Znając powyższe, nikt zapewne nie spodziewałby się najlepszego filmu wojennego tego roku. A pochodzący z Hong-Kongu reżyser Dante Lam właśnie tego dokonał. A jeśli kogoś nie przekonuje to stwierdzenie, gdyż tegoroczna konkurencja była marna, to zaznaczam, że to nie tylko jeden z najlepszych filmów wojennych ostatnich lat, ale i w ogóle jeden z topowych filmów akcji dekady.

Operacja Morze Czerwone

fot. materiały prasowe/kadr z filmu Operacja Morze Czerwone

Już scena otwierająca Operację Morze Czerwone nie pozostawia wątpliwości i ustawia całą konwencję dla filmu, który jest ponad dwugodzinnym ciągiem sekwencji scen akcji niczym w tegorocznym Mission Impossible: Fallout. Oto przy akompaniamencie przeplatających się efektownych panoramicznych ujęć i bliskich planów piraci napadają i opanowują statek transportowy u wybrzeży Afryki Wschodniej. Szybko z odsieczą przybywa jednostka specjalna, która najpierw tak sprawnie odbija okręt, że jedynie scena w slow-motion oddaje pełnię ich zdolności. Potem następuje zakończony pyrrusowym zwycięstwem pościg snajpera w helikopterze za uciekającym na łodzi hersztem piratów. Następna misja? Ewakuacja chińskich obywateli z fikcyjnego azjatyckiego państwa pogrążonego w wojnie domowej, a na deser powstrzymanie terrorystów przed zdobyciem brudnej bomby.

Zobacz również: Dlaczego warto oglądać kino koreańskie?

I obraz Dante Lama to właśnie takie kino. Żadne tam antywojenne czy nastawione na psychologię. To czyste, wysokobudżetowe wojenne kino akcji, w którym fabuła jest podrzędna, a dialogów jest mniej niż wybuchów. Film, po którym chiński obywatel może być dumny ze swojej armii, ale i z jakości filmu. Bo propagandowy ton nie jest specjalnie nachalny, a funkcjonuje tu w formie obrazu i czynów postaci, a nie martyrologicznych przemów. I całość filmu ma wyczuwalne autorskie pismo reżysera.

Operacja Morze Czerwone

fot, materiały prasowe/kadr z filmu Operacja Morze Czerwone

Chińska produkcja przede wszystkim jest efektowna. Chwilami zbyt efekciarska. Tak jakby jeszcze nie dotarło do Azji, że sceny slow-motion śledzące lot kuli czy pocisku czołgowego przez dobrych kilkadziesiąt sekund to jednak trochę siara. Większość metrażu to jednak wciskające w fotel sekwencje, które śmiało mogłyby znaleźć się najlepszej produkcji hollywoodzkiej. Pełne wybuchów, których wielkości i ilości zazdrościłby sam Michael Bay. W pierwszej części filmu znajdziemy odwołania do bardziej chłodnej i realistycznej konwencji scen akcji. Jest tam wjazd wojskowej karawany do miasta równie mocny jak w Sicario, sceny walk w miejskiej dżungli rodem z Helikoptera w ogniu, pojedynki snajperów niczym z Wroga u bram. Im bliżej finału, tym szala przechyla się w stronę patosu oraz przesadzonego, ale popisowego kina akcji rodem z serii Mission Impossible albo afgańskich przygód Rambo. Taką dawkę szaleństwa jedni przyjmą z uwielbieniem, a drudzy będą wyłącznie łapać się za głowę i ironicznie wzdrygać.

Operacja Morze Czerwone

fot, materiały prasowe/kadr z filmu Operacja Morze Czerwone

Głównym bohaterem Operacji Morze Czerwone jest chińska armia. Z tego względu przewijające się przez ekran postaci są papierowe. Mają one być bohaterskie, nie kwestionować rozkazów i oddać zdrowie lub życie za Chiny. Na szczęście nie są niezniszczalni, a reżyser nie szczędzi nam sporej dawki brutalności, krwi i gore. Krystaliczni chłopcy i dziewczyna z oddziału specjalnego to również nie chodzące pomniki, a osoby, przynajmniej niektóre, mające swoje rozterki i słabości. Żeby nie było, specjalnie ich nie poznajemy, bo dialogi zdawkowe, a jak już postaci się porozumiewają, to głównie wojskowymi komendami. Aktorzy są tu po prostu sprowadzeni do roli kaskaderów i gwiazd kina akcji, z czego wywiązują się znakomicie. Dostajemy zatem wciągającą akcję na najwyższym poziomie, ale w zamian rykoszetem dostaje emocjonalna strona filmu.

Zobacz również: Słudzy diabła – recenzja udanego pastiszu horrorów

Obraz Dante Lama jest więc świeżym przykładem, że przy odpowiedniej ekipie chińskie kino już teraz dorównywać rozmachem kinu amerykańskiemu. Szkoda więc, że polscy widzowie będą musieli szukać go na małych ekranach, a nie w kinowej dystrybucji. A to jednak zajmujący dziesiąte miejsce w tegorocznym światowym box-office kandydat do Oscara z Hong-Kongu.

Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe/kadr z filmu Operacja Morze Czerwone

Zastępca redaktora naczelnego

Kontakt: [email protected]
Twitter: @KonStar18

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?