Rozpoczynamy powoli, skupiając się na powracającym do zdrowia Matcie (Charlie Cox), który cudem przeżył katastrofę zawalającego się budynku. Zostaje uratowany przez dawnych opiekunów i leczony w podziemiach kościoła. Tymczasem Hell’s Kitchen nie śpi. Wilson Fisk (Vincent D’Onofrio) pomimo przebywania w areszcie nadal jest groźny i knuje swoje spiski. Nasz złamany bohater musi szybko dochodzić do zdrowia, bowiem nad wszystkim, co kocha wkrótce zbiorą się czarne chmury. Będzie musiał podjąć decyzję, czy będzie chciał powrócić do dawnych zwyczajów, czy może porzucić swoje ideały.
Choć pierwszy epizod może wywołać pewne poczucie znużenia, potem wszystko już nabiera takiego tempa i smaku, jakiego nie było nigdy wcześniej w tej serii. Żadna poprzednia odsłona nie zbliżyła się tak bardzo do mrocznych, nieraz otoczonych wręcz swojego rodzaju aurą mistyki kart komiksów autorstwa Bendisa czy Franka Millera. Wewnętrzne rozterki Murdocka, jego wojna z Fiskiem i stosunek do własnego dziedzictwa – wszystko to zostało pięknie wyeksponowane, bez potrzeby odwoływania się do żadnych tajnych wojen ninja. Wyzbyto się wielu nudnawych pogaduszek z sezonu pierwszego i przygłupich wątków z drugiego, tworząc gęstą, wciągającą narrację, która prawie w ogóle nas nie opuszcza. Niemalże każdy nowy wątek nie tylko jest niejednoznaczny i stosunkowo świeży w netfliksowym uniwersum, ale pięknie wpisuje się w całość. Weźmy na przykład historię Raya Nadeema (Jay Ali) z FBI. Ambitny mężczyzna, który chce zapewnić jak najlepszy byt swojej rodzinie, jednocześnie napawając ją dumą, który wpada w ciąg intryg Fiska i jego świata, z czasem tonąc w nim po brzegi. Tuż obok agent Benjamin „Dex” Poindexter (Wilson Bethel), z pozoru wzorowo wypełniający swoje obowiązki oficer, w rzeczywistości zaś cierpiący na poważne zaburzenia i potrzebujący właściwego przewodnictwa człowiek. Obaj są odnogami jednego motywu, mającego pokazać, jak bardzo upaść może osoba przynajmniej potencjalnie zdolna do bycia prawym. No i oczywiście Matt Murdock, będący tutaj żywym nawiązaniem do biblijnego Hioba, co podsycane jest przez specyficzną relację z tajemniczą siostrą Maggie (Joanne Whaley). Ta nowość sprawia, że irytujące już na pewnym etapie 2. sezonu cierpiętnictwo Diabła z Hell’s Kitchen zyskuje tak potrzebną powłokę.
Z otwartymi ramionami witamy na nowo Wilsona Fiska, który jak mało która postać może robić z grubsza to, co zwykle, jednocześnie na nowo ciekawiąc widza. Znowu widzimy pewien pięknie odwzorowany element komiksów – potężnego Kingpina, dla którego nie ma znaczenia, czy w danym momencie jest w swojej willi, czy pod kluczem. Wykorzystuje to, co mu daje otoczenie, wyszukuje błędów rywali, po czym uderza w nich ze zdwojoną siłą. Ponownie to jego intrygi napędzają kolejne epizody. Nawet mistrzowsko zarysowane teatralne backstory Poindextera odznacza się jego nieodzowną obecnością. Tak samo jak Matt, Fisk musi odbudować swoją pozycję, tyle że na swój sposób. W ten sposób obaj panowie stają do walki o duszę Hell’s Kitchen. Cała ta batalia wznosi się również na wyżyny pod względem czysto realizacyjnym. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że w żadnym innym superbohaterskim serialu nie widziałem tak znakomicie nakręconych scen walki. I nie chodzi tylko o tradycyjną już dla Daredevila potyczkę kręconą na jednym ujęciu (która, swoją drogą, chyba w pewien sposób dorównuje tej z 1. sezonu). To, w jaki sposób wyeksponowano w trakcie kolejnych pojedynków taktykę oraz mocne i słabe strony głównych wojowników serii, przebija chyba wszystko, co dotąd się ukazało w gatunku. To jeden z niewielu seriali platformy Netflix, w których niemal perfekcyjnie rozłożono siły na rozkręcenie fabuły, chwile spokoju i pole do popisu dla świetnych aktorów oraz przeplatające się z nimi chwytające za gardło dynamiczne sceny.
„Niemal”, bo niestety i tutaj znajdzie się miejsce na potknięcia, i to momentami niemałe. Od czasu do czasu scenarzyści pogubią się nieco w wątkach albo pójdą na skróty. Ot, chociażby nie zawsze zachowują konsekwencję w kontekście „cywilnej” sfery tytułowego herosa, pomijając pewne – stworzone zresztą przez siebie – prawidła. Poskarżyć się również muszę na Karen Page (Deborah Ann Woll), która pomimo swojej pretensjonalności może nie irytowałaby tak, jak w poprzednich sezonach Daredevila, gdyby nie otrzymała… całego odcinka na przedstawienie jej historii. Tu nawet nie o to chodzi, że znacznie ciekawiej rozwinięty w tym sezonie Foggy Nelson (Elden Henson), nie otrzymał połowy takiej ekspozycji; ani nawet o to, że backstory-arcydzieło Dexa, przyszłego Bullseye’a, trwa tyle samo. Ten materiał jest po prostu zbyt mało interesujący, żeby rozciągać go na dłużej niż 10 minut. A tak mamy prawdopodobnie najgorszy pojedynczy epizod w historii serii.
Ostatecznie jednak 3. sezon Daredevila nie tylko spełnia wygórowane oczekiwania – podsycone zresztą świetną kampanią promocyjną – ale wręcz je przewyższa. Prawie każdy aspekt produkcji został gruntowanie przemyślany i znakomicie zrealizowany przez showrunnera Erika Olesona. To i świetna obsada sprawiają, że w moich oczach przyćmiewa on każdą z poprzednich serii traktujących o niewidomym prawniku i sytuują na drugim miejscu wśród netfliksowych seriali superhero, zaraz po Punisherze. Daleko mu do perfekcji, ale chyba po prostu musiał w jakimś stopniu pójść w ślady Matta Murdocka, który choć zwykle w swoich historiach odnosi zwycięstwo, gdzieś po drodze musi się gdzieniegdzie potknąć.
Ilustracja wprowadzenia: Netflix
Matt MURDOCK, nie Murdoch. Za pierwszym razem myślałem że literówka, ale błąd powtarza się kilka razy.
Heh, nie mam pojęcia, skąd mi się to wzięło w trakcie pisania. Poprawione, dzięki.