Nowojorczyk o włoskich korzeniach, Tony Lip (Viggo Mortensen – Władca pierścieni), właśnie stracił pracę jak ochroniarz w lokalnej restauracji, która zamknięta została na czas remontu. Dobre opinie o jego pracy – mężczyzna jest trochę osiłkiem, zaradnym kombinatorem i nieźle „pociska bajer” – docierają do doktora Dona Shirley’a (Mahershala Ali – Moonlight). Ten, wbrew wyobrażeniom Toniego, nie jest lekarzem, ale cenionym pianistą grającym muzykę klasyczną, który szuka kogoś, kto pomoże mu w trasie koncertowej jego tria przez najbliższe dwa miesiące. Występy odbywać się będą głównie w południowej części Stanów Zjednoczonych, a Don jest Afroamerykaninem, który funkcjonuje w miarę normalnie w północnych częściach kraju. Na południu jednak wydaje się, że od czasów wojny domowej w relacjach z czarnymi niewiele się zmieniło. Kiedy w pewnym momencie bohaterowie zatrzymują się przed polem, na którym w prymitywnych warunkach pracują kolorowi, naszym oczom ukazuje się widok rodem z Przeminęło z wiatrem. Oto elegancki pianista widzi niewolniczą przeszłość swoich przodków, która wcale nie odeszła do lamusa.
Od momentu pierwszego spotkania jasne jest, że mężczyzn dzieli przepaść. Nie tyle rasowa, co kulturowa. Prosty Tony ledwo składa poprawnie zdanie, mówi slangiem, a potem okaże się, że z pisaniem u niego też nie najlepiej. Je rękami, kopci jak smok i praktycznie nie zamyka mu się jadaczka. Co irytuje ułożonego muzyka. Don mieszka w apartamencie nad Carnegie Hall, otoczony jest wykwintnymi artefaktami (ma tam nawet tron). Mówi pięknym i dystyngowanym angielskim, zna maniery, ale sarkazmem reaguje na głupotę i ignorancję. Ubiera się stylowo, nosi się dumnie i prosto jak struna.
Wiele różnic i tarć między tymi postaciami owocuje w Green Book autentycznymi salwami śmiechu. Czy to, jak Tony zachwycony niczym dziecko, że w Kentucky można dostać KFC, czy Don ustawiający swojego kierowcę, żeby oddał skradziony kamień. Ten znowu edukuje muzyka, kim są Little Richard i Aretha Franklin, reagując głośnym „przecież to twoi ludzie!” na niewiedzę Doktora. Sceny pisania listów do żony Tony’ego są bezcenne i przynoszą jakże potrzebne ciepło do tej historii. Trudno nie docenić warsztatu obydwu aktorów, którzy wbrew swojemu emploi, potrafią wtopić się w graną postać.
Green Book to historia oparta na prawdziwe przyjaźni, a tytuł pochodzi od książki dla czarnoskórych kierowców z adresami przybytków, w których mogli się spokojnie zatrzymać unikając kłopotów w czasie podróży. Innymi słowy: trzeba zachować segregację rasową, bo biali nie życzą sobie w wielu miejscach obecności „murzynów”, więc tworzą dla nich getta-motele pod piękną nazwą. Kwatery, które odwiedzają po drodze bohaterowie, im dalej na południe są w coraz gorszym stanie, upokarzającym nawet dla niezbyt bogatego, prostego chłopa, a co dopiero odpowiednio wychowanego człowieka. Sytuacja jest tak abstrakcyjna, że w otwarcie rasistowskich komunach czarni nie mogą wychodzić po zmroku, a artysta, grając dla egzaltowanej, białej publiczności nie może skorzystać z ich toalety.
Don znosi to z godnością, wie dobrze, że nie jest tego zmienić. Bo nawet jeżeli wychodzi wieczorem ubrany we frak, dla rasistowskiego południa jest tylko małpą potrafiącą zrobić jeszcze jedną sztuczkę. My obserwujemy go oczyma Tony’ego, który z czasem uczy się szacunku do drugiego człowieka. Wypływa z tego prosty wniosek: boimy się czegoś i kogoś, kogo nie znamy, a ciśnienie otoczenia zmienia naszą percepcję innych. Tony potrafi nawiązać z Donem więcej niż nić sympatii, mężczyźni uczą się od siebie i o sobie.
W pierwszej scenie filmu gadatliwy szofer wyrzuca do kosza szklanki, z których pili w jego domu czarnoskórzy robotnicy. Po tym wiemy już, że reszta historii będzie próbą rehabilitacji, a dosłowna podróż na południe – symboliczną pokutą. Podobnie dla muzyka, który wybrał taką trasę koncertową specjalnie, choć mógł grać w o wiele bardziej przyjaznych przybytkach. Chce udowodnić coś światu i sobie. Jako, że tour ma zakończyć się dzień przed świętami, już na samym początku domyślamy się dość oczywistego finału. Green Book na pewno zaspokaja w tej kwestii apetyty publiczności, dając jej lejące miód na serce zakończenie, a kilka scen ma całkiem łatwo przewidywalne rozwiązanie, z czasem popadając w powtarzalny rytm: Don wpada w kłopoty, a Tony go z nich ratuje. Na szczęście w całej historii jest wystarczająco wiele szczerze zabawnych, a czasem zaskakujących momentów, które pozwalają nam o tym zapomnieć.
Z tym filmem nie będą mieli problemu miłośnicy lekkiego, ale zaangażowanego kina, przeciętni widzowie szukający dobrej rozrywki i wybredni kinomani. Green Book spełnia wszystkie warunki: bawi, śmieszy, wzrusza, ma doskonałych aktorów i mówi wiele o naszym świecie. Nic dziwnego, że typuje się tą produkcję jako Oscarowego pewniaka. Szkoda tylko, że w XXI wieku musimy ciągle przypominać sobie, jak uwłaczające jest traktowanie drugiej osoby inaczej, tylko z powodu innego koloru ich skóry.
Film trafi do polskich kin w lutym 2019 roku.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe
hej 🙂
Miałam wspaniałą ucztę duchową oglądając to wybitne dzieło.Ale nie ominął mnie smutek w momentach, gdy godność osobista bohatera była deptana z powodu koloru Jego skóry.Jednak film jest tak doskonały pod każdym względem,że obejrzę go ponownie w kinie.I nie wykluczam, że gdy po pewnym czasie będzie emitowany w telewizji (oby nie tzw narodowej, której nie ogładam) to znowu go z przyjemnością będę oglądać.
„Green Book” – to piękny film, zrobił na mnie duże wrażenie – wspaniałe plenery, świetni aktorzy , ciekawy, miejscami zabawny . Tylko…. dlaczego w ostatnim kadrze filmu elegancki, piękny, wspaniały artysta ….. tuli do siebie nieletniego chłopca ???
To niestety nie jest największy problem tego filmu