Ranking: najlepsze i najgorsze horrory 2015 roku

Końcowo roczne podsumowania i bilansy czas zacząć! Rozliczając się z filmami goszczącymi w kinach lub sklepach VOD w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy, nie sposób nie zauważyć, że Anno Domini 2015 nad wyraz bogaty okazał się w pozycje reprezentujące szeroko pojętą fantastykę. Pomiędzy horrorami i produkcjami science-fiction (ostra promocja „Przebudzenia mocy” niejednemu kinomanowi zaszła z pewnością za skórę) uwagę zwracają filmy okołogatunkowe: rozkochany w VHS-ach „Turbo Kid”, diabelsko inteligenty „Faults” czy wreszcie szybki, wściekły i obłędny „Mad Max: Na drodze gniewu”. Niniejszy ranking kompletuje jednak listę tytułów będących stricte horrorami lub dreszczowcami. Pod ich kątem mijający rok okazał się zdumiewający. O ile fakt górowania offu nad mainstreamem stał się w przypadku kina gatunkowego normą, o tyle liczba produkcji niezależnych mocno imponuje. Filmy Blumhouse Productions czy IFC Midnight wydawano z nadzwyczajną regularnością – ku uciesze wielu. Ciężko było trafić na tydzień bez premierowo prezentowanego horroru, nieważne jak niskobudżetowym projektem by nie był. W ten sposób 2015 stał się poniekąd rokiem kina grozy, zresztą bardzo zróżnicowanego. Hybrydy horroru i komedii, egzystencjalne dramaty z nutą grozy w tle, a nawet westerny o tematyce nadprzyrodzonej – wszystkiego tego mieli okazję doświadczać spragnieni wrażeń kinomani.

NAJLEPSZE HORRORY 2015 ROKU

Honorable mention: „The Green Inferno”

http://i.onionstatic.com/avclub/5563/84/16x9/960.jpg

 

Eli Roth wie, jak zabiegać o poruszenie. Warto wspomnieć tu dwie sekwencje z jego długo wyczekiwanego horroru o kanibalach. W pierwszej nieszczęsny członek studenckiej ekspedycji trafia w łapy plemiennych barbarzyńców i, powoli rozczłonkowywany, ginie bardzo krwawą śmiercią. W drugiej ze scen uczniacy zostają schwytani przez rozwrzeszczanych tubylców i są prowadzeni do klatek. Przyprawiająca o dreszcze, kilkuminutowa sekwencja jest tym efektowniejsza, że pogrywa z niepewnością bohaterów: młodzi przeżyli właśnie wypadek lotniczy, przez co znajdują się w stanie otępienia. Eskortowani przez karczemnych kanibali, stopniowo, z przerażeniem zdają sobie sprawę, co ich czeka. „Green Inferno” – inspirowany włoskim kinem grozy – nie sprawi Rothowi nowych fanów, lecz nie odbierze mu też dotychczasowych. Jako spaghetti splatter z prawdziwego zdarzenia, film bardziej niż na przekazie merytorycznej treści kładzie nacisk na szokowaniu i obrzydzaniu. Ciekawym okazuje się fakt, że eksploatacja ciała równa się tu z przemyśleniami Rotha na temat nagminnego zezwierzęcenia mass mediów. Nie bez znaczenia pozostaje także policzek wykierowany przez reżysera w stronę niedoinformowanych, źle zorganizowanych zapaleńców, którzy swoim aktywizmem bardziej szkodzą niż pomagają.

10. „Co robimy w ukryciu”

http://www.kinoletnie.info/wp-content/uploads/2016/05/co-robimy-2.jpg

Tę wspaniałą nowozelandzką farsę skonstruowano tak, by pokochał ją absolutnie każdy, komu tylko wpadnie ona w oczy. Fanów horroru ucieszył na pewno fakt, że Taika Waititi odniósł się do mitologii wampirycznej z zaskakującym, jak na formułę projektu, szacunkiem: jego strzygi są w prawdzie bohaterami „filmu dokumentalnego”, ich krwiopijcze instynkty nie są jednak przez nikogo podważane. Co więcej, slapstickowa konwencja raz po raz pozwala Deaconowi i jego kumplom na drapieżne szarże. Krwawym, ale niepohamowanie zabawnym horrorem komediowym Waititi zdobył serca setek tysięcy widzów.

9. „Cooties”

https://i.ytimg.com/vi/UvD-LZghP3o/maxresdefault.jpg

Wiele wskazywało na to, że „Cooties” – film twórców „Piły” i… „Glee” – podzieli los „Zombeavers” Jordana Rubina. Przypomnijmy: ubiegłoroczny horror komediowy stał się przebojem internetu, gdy tylko udostępniono jego trailer, który koniec końców zainteresowanym zrobił z mózgów wodę. Projekt nie był choć w połowie tak udany, jak zwiastun. Pierwsze zapowiedzi „Cooties” – filmu podobnego pod wieloma względami do „Zombeavers” – sugerowały, że końcowy efekt pracy również okaże się zawodem: wypełniała je przejaskrawiona groteska i brak umiaru. Każdy, komu bliska jest twórczość pary scenarzystów „Cooties”, wiedział jednak, że o wątpliwym poziomie filmu nie powinno być mowy. Leigh Whannell wpoił w projekt odpowiednią dawkę makabry, dyskomfortu i lęku, a łaknące krwi, mutujące w zombie dzieciaki uczynił postaciami przyprawiającymi o gęsią skórkę. Ian Brennan ostudził nastrojone przez kolegę emocje, równoważąc grozę z czarnym humorem: zarażonej wirusem dziewczynce włożył w dłoń skakankę z jelita, usta starszych bohaterów uczynił skarbnicą szyderczego dowcipu, jakiego nie powstydziłaby się Sue Sylvester z „Glee”.

8. „Wilkołacze sny”

http://1.fwcdn.pl/ph/01/16/700116/545116.1.jpg

Dzieło Jonasa Arnby’ego doskonale sprawdza się jako artystyczna pochwała inności i próba celuloidowej walki o prawa mniejszości. Marie, początkowo zahukana, niepewna siebie, pod wpływem zagadkowej przemiany staje się wolną od okowów uległości, silną kobietą. Nie daje się stłamsić, zamiast korzyć się przed płcią brzydszą zachęca swojego adoratora do uprawiania dzikiego seksu. Początkująca aktorka Sonia Suhl nadała swej postaci cechy emancypacyjne, prowadząc do stopniowego wyzwolenia tak Marie, jak i tkwiących w niej tytułowych instynktów. Arnby i scenarzysta Rasmus Birch w swym aktywizmie posuwają się jeszcze dalej. Z główną bohaterką utożsamiać mogą się nie tylko uciskane kobiety, ale też przedstawiciele innych „problemowych” mniejszości: seksualnych, rasowych czy areligijnych. Gej z niewielkiego miasteczka (zwłaszcza tego polskiego) z łatwością wejdzie w skórę protagonistki granej przez Suhl. Arnby nakręcił swoją pierwocinę zgodnie z własnymi popędami artystycznymi, nie podążając za konwenansami kina głównego nurtu. Jest więc – nie można zaprzeczyć – jego opowieść horrorem o wilkołactwie, lecz znacznie bardziej jawi się jak dramat psychologiczny, który z wilkołaczego wątku tworzy interesujący, abstrakcyjny ornament fabuły. Od tytułowej przypadłości Marie istotniejsze okazują się chociażby zdjęcia autorstwa Nielsa Thastuma: są ciężkie, metaliczne, wzmagają nieopuszczające miejsca akcji poczucie beznadziei.

ZOBACZ TEŻ: TOP 15. PRZEGAPIONE FILMY NIEZALEŻNE XXI WIEKU

7. „Crimson Peak. Wzgórze krwi”

https://www.legendary.com/wp-content/uploads/2015/04/film_crimsonpeak_featureimage_desktop_1600x9001.jpg

Jedno z najdostojniejszych filmowych doświadczeń mijającego roku. „Crimson Peak” okazał się horrorem nie tylko majestatycznym – jego królewskie kostiumy i bajeczna scenografia na pewno stoją już w kolejce po Oscary – ale też szlachetnym. Po serii bezpłciowych ghost stories, jakimi kina raczyły nas w ciągu ostatnich lat, cofnęliśmy się do kolebki horroru o nawiedzonych domach. Wnętrza popadającego w ruinę pałacyku baroneta Sharpe’a wypełniono strachem, obłędem i nieustającym uczuciem zagrożenia, sprawnie żonglując motywami znanymi z takich filmowych monumentów, jak „The Haunting” czy „Lśnienie”. Nie jest jednak „Crimson Peak” wyrazem samego tylko duchowego spadkobrania, a raczej obrazem bardzo współczesnym i prowokacyjnym, jakiego powstydziłoby się kino grozy lat 60. To adresowany do Roberta Wise’a list miłosny, nostalgicznym atramentem pisany. Począwszy od jaskrawych zdjęć autorstwa Dana Laustsena, a na szokującej kreacji Jessiki Chastain kończąc, jest też dziełem warsztatowo bezbłędnym.

6. „Krampus. Duch Świąt”

http://media.teleman.pl/photos/Krampus-Duch-Swiat.jpeg

Film z góry skazany na sukces – wynikający przede wszystkim z zaangażowania Michaela Dougherty’ego. Twórca „Upiornej nocy halloween” pozostaje jednym z ciekawszych głosów na współczesnej scenie horroru, a „Krampus” jest doskonałym tego wyrazem. Porównania świątecznego straszaka do klasyków Joe Dantego, nadużywane przed media, okazują się mniej niż trafione: Dougherty nie tylko zaprojektował sztabik upiornie komicznych, krwiożerczych maskotek, ale też uczynił je postaciami w swej grotesce przerażającymi. Inaczej niż Gremliny, krampusowe zabawki nie przepuszczą okazji, by ukatrupić swoją ofiarę. Jeśli nie wykażesz się refleksją i wolą przetrwania, pożrą cię żywcem. Imponuje także design tytułowego antybohatera, który jest takim złym Mikołajem, na jakiego czekaliśmy od dawna, a jakim nijak nie okazywali się Bill Goldberg („Santa’s Slay”) czy Grant Kramer („Santa Claws”). Dużymi atutami „Ducha Świąt” pozostają też jego czarny humor oraz wyłamujące się z przyjętej konwencji zakończenie. Czasem zło musi zatriumfować!

5. „Głosy”

http://frontrowcentral.com/wp-content/uploads/2015/02/thevoices0002.jpg

W „Głosach”, swym czwartym projekcie reżyserskim, Marjane Satrapi postawiła na katoński dualizm. Świat głównego bohatera – niestabilnego emocjonalnie dziwaka – zbudowała na podporze kontrastu, konfrontując ze sobą monotonię farmakoterapii z szalonym i barwnym czasem odłożenia leków na bok. Dwoistość przeżyć wewnętrznych zbłąkanego mężczyzny akcentują tytułowe głosy jego pupili: flegmatyczny bulmastif jest tu szeptem rozsądku i sumienia, a demoniczny, dominujący kocur – gromką pochwałą zbrodni i uosobieniem zła. Przeciwstawne, a zarazem równoległe są także ramy gatunkowe filmu. Satrapi przeraża dosłownością scen morderstw, bawi komicznym absurdem, przeraża oraz bawi w niejednowymiarowych sekwencjach: rozczłonkowywaniu zwłok ofiary czy pogawędce z odpiłowaną głową. Największą niespodzianką, jak i jedną z ważniejszych zalet filmu, okazuje się kreacja Ryana Reynoldsa, odtwórcy roli pierwszoplanowej. Jerry w jego wykonaniu to męski odpowiednik May Dove Canady w wydaniu Angeli Bettis. Reynolds – na przekór wszystkim dotychczasowym występom ekranowym – tworzy przejmującą postać skrzywdzonego samotnika, który walcząc z wyalienowaniem, gubi się w swym postępującym szaleństwie.

4. „Spring”

http://4.bp.blogspot.com/-nvkU913ani8/VQ4HQmAi4rI/AAAAAAABRYs/3VswhVdDI8Q/s1600/screen-shot-2014-09-04-at-9-49-41-pm-watch-is-horror-romance-spring-the-next-big-thing.png

Zakochani Lou Taylor Pucci i Nadia Hilker tworzą ze „Spring” horror miłosny, a być może nawet poprzeplatany z kinem grozy melodramat. O ile emfatyczne recenzje równające „Spring” z linklaterowskim „Przed wschodem słońca” trącą pretensjonalnością, o tyle, faktycznie, obraz ma wiele wspólnego z klasycznym wyciskaczem łez. Romantyzmu i rzewności nadaje mu monumentalne, werystyczne miejsce akcji: południe Włoch. Odpowiedzialny za zdjęcia Aaron Moorhead (także reżyser filmu) adoruje grację Apulii, otaczającą go rzeczywistość podziwiając z wiernością naturalistycznego artysty. Jego spojrzenie na przedstawioną historię jest jednak tyleż idylliczne, co i złowróżbne – „Spring” równomiernie dawkuje wątek miłosny z grozą tradycji H.P. Lovecrafta. To biegle opowiedziany horror romantyczny, przeciwieństwo taniego romansidła oraz próżnego filmu grozy.

3. „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”

https://i.ytimg.com/vi/_YGmTdo3vuY/maxresdefault.jpg

„A Girl Walks Home Alone at Night” to film-marzenie. Na przemian dowcipny i depresyjny, surrealistyczny, a niekiedy przerażający, projekt stanowi zaskakujący miks gatunków oraz kultur: okazuje się wyemancypowanym, melodramatycznym sprzeciwem wobec polityki Iranu, a także nieszablonowym horrorem wampirycznym made in USA (o dziwo jest to produkcja anglosaska, powstała w Kalifornii jako efekt współpracy Irańczyków). Cechy emancypacyjne nadaje obrazowi enigmatyczna tytułowa bohaterka, odegrana przez Sheilę Vand oszczędnie, lecz zarazem popisowo. Tymi samymi epitetami opisać można reżyserię Any Lily Amirpour. Kluczowe dla obrazu są zdjęcia Lyle’a Vincenta. Jego finezyjne, zwiewne operowanie kamerą nadało filmowi niepowtarzalną wrażliwość, jednakże artystę stać też na nieco więcej zadziorności. Co ważniejsze, praca Vincenta jest świadoma politycznie: miejsce akcji (nota bene ochrzczone jako Bad City) wygląda na odizolowane od znanego nam świata więzienie, a bohaterki filmu przez znaczną jego część pozostają – w najbardziej dosłownym znaczeniu – w cieniu mężczyzn.

2. „Dziewczyny śmierci”

http://assets1.ignimgs.com/2015/09/22/final-girls-poster-1280jpg-9b2bf4_1280w.jpg

Najbardziej zaskakujący film roku. „The Final Girls” okazał się przyjemną niespodzianką dla każdego, kto początkowo patrzył na niego przez pryzmat kolejnego throwback horroru. Na tle pozycji jak „Lost After Dark” czy „Camp Dread” projekt Todda Straussa-Schulsona wyróżnia się wieloma przymiotami. Jest przede wszystkim slasherem nie tylko okrzykującym się jako inteligentny hołd złożony kinu grozy lat przeszłych, ale też dziełem na swój ambitny status pracującym w pocie czoła. Film bystro pogrywa z założeniami podgatunku, w czym pomocni okazują mu się karykaturalni bohaterowie drugoplanowi. Tytułowa „final girl” co chwilę wskazywana jest na nowo, podobnie zresztą jak najbliżej stojąca w kolejce do wyrżnięcia ofiara. Obraz urasta do poziomu autoparodii – auto-, bo jest w końcu nie tylko krwawą farsą, ale też najszlachetniejszym horrorem typu stalk’n’slash. Zresztą niebagatelnym. Wizja artystyczna Straussa-Schulsona zapiera dech w piersi: „The Final Girls” nie wygląda jakby wyjęty został z lat 80., został panoramicznie sfotografowany, a reżyser nadał mu cechy surrealizmu. Postaciom przychodzi walczyć o życie na tle ametystowego nieba lub uciekać przez zagrożeniem pośród nienaturalnie kwiecistego, przekoloryzowanego lasu. Największe wrażenie robi tu scena pościgu filmowego mordercy za trójką nieszczęśników. Podana w zwolnionym tempie, w akompaniamencie syntezatorowej, nasyconej melodii, budzi szczery zachwyt. „The Final Girls”, całkiem dosłownie, wygląda jak milion dolarów, choć producenci nie wyłożyli na film nawet takich pieniędzy.

1. „Coś za mną chodzi”

https://ocdn.eu/pulscms-transforms/1/I4WktkpTURBXy9hNDZlOWU3MmQxYjM3YzQ1MDA3NTU1MWEwZGJlYjZjNS5qcGeRkwXNBADNAj8

Głośny film Davida Roberta Mitchella, natchniony wieloma kierunkami kina grozy. W „Coś za mną chodzi” znalazło się miejsce dla przyprawiającej o dreszcze elegancji, wyjętej jakby z „Halloween” Carpentera, gorączkowej paranoi rodem ze „Wstrętu” czy strachu przed najbliższym środowiskiem, znanego z oryginalnej „Inwazji porywaczy ciał”. Mądrości takich twórców jak Roman Polański czy Don Siegel pozostają jednak tylko spadkiem kulturalnym, jaki odziedziczył Mitchell – „It Follows” jest duchowym i stylistycznym spadkobiercą wymienionych tytułów, w pełni świeżym i oryginalnym. Abstrahując od inspiracji, jakie tchnęły reżysera, nosi cechy dzieła metaforycznego, o olbrzymim potencjale koncepcyjnym. Czym jest męcząca główną bohaterkę istota, tytułowe „coś”? Otwarte zakończenie filmu przekreśla szansę jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ Mitchell nie chciał na nie odpowiadać. „It Follows” pomyślany został jako horror wieloznaczny, aluzyjny. Fabuła filmu nie wydaje się być w pełni zdefiniowania, ma być kluczem do indywidualnej interpretacji ukazanej historii. Świadomość utraty niewinności, lęk przed dorosłością, budzące się poczucie śmiertelności – wszystko to może być rozumiane jako potworny skutek nastoletniego seksu, a także składowa tej mądrej opowieści. Na marginesie warto dodać, że reżyser nie potępia seksualnych żądz wśród nieletnich, a umiejętnie bawi się klasyczną horrorową problematyką.

Znakomicie „Coś za mną chodzi” sprawdza się także na poziomie audiowizualnym, będąc jednym z najlepiej zaaranżowanych projektów dzisiejszego kina niezależnego. Sfilmowany według dwóch definicji – statycznie lub eksperymentalnie – „It Follows” charakteryzuje się tyleż tradycyjnymi, co i prowokacyjnymi zdjęciami. Wyzwania, jakie narzucił sobie operator, choć karkołomne, w pełni się powiodły: powolne, stacjonarne prowadzenie kamery lub nawet jej bezruch wyzwalają najbardziej żywe emocje (patrz: sceny z udziałem zbliżających się istot), a momenty jak ten, w którym kamera przywiązana jest wraz z Jay do wózka inwalidzkiego, wprowadzają odrobinę potrzebnego zamętu. Jeszcze bardziej niż zdjęcia imponuje ścieżka dźwiękowa autorstwa Richa Vreelanda. Muzyka jest osobnym bohaterem filmu, niemniej w całą historię zaangażowanym. Towarzyszy bohaterom w ucieczkach, wzbudza dreszcze i euforię, pomimo oszczędnej, momentami minimalistycznej produkcji – podobnie zresztą jak ogół „It Follows”. Warte komentarza są również filmowe rekwizyty i lokacje. Te drugie obrazują dramatyczną sytuację ekonomiczną Detroit, w którym osadzono akcję fabuły, i bardzo dobrze współgrają z ciężkim w odbiorze tonem filmu. Zgromadzone na planie rekwizyty – przestarzałe telewizory i inne obiekty z dawnych lat – to już wyraz tęsknoty reżysera za kinematografią lat 70. i 80. Dzięki twórcom tak ambitnym jak David Robert Mitchell filmowy horror bez problemu może być uznawany za środek wyrazu artystycznego.

NAJGORSZE HORRORY 2015 ROKU

5. „Piramida”

http://mrkpassion.pl/wp-content/uploads/2015/04/The-Pyramid-2014-Movie-Poster1.jpg

Amerykańscy i angielscy archeolodzy (wśród nich Denis O’Hare) odkrywają tajemniczą piramidę, ukrytą pod pustynnym szczerkiem. Atakują ich tam starożytne kotoszczury, które mają zaskakująco wiele wspólnego ze współczesnymi, udomowionymi kiciusiami: bliskość ludzi jest im kompletnie obojętna do momentu, w którym czegoś potrzebują. Choć piramidą władają dziesiątki kocurów, atakują one nie wówczas, gdy powinny, a wtedy, kiedy scenarzystom kończy się pomysł na ciągnięcie akcji. Na lenistwo zbierało się autorom skryptu często. Dramaturgii znajdziemy w „Piramidzie” tyle, ile Sfinks napłakał, bo na znaczny procent filmu złożyły się absolutnie zbędne plątaniny relacji i uczuć między bohaterami, a także przemądrzałe historyczne anegdoty jednej z bohaterek. W tym fabularnym labiryncie niemal każdy skręt naprowadza widza na ślepy zaułek. Grégory Levasseur zgwałcił mitologię egipską oraz spuścił swoją karierę w toalecie.

4. „Szubienica”

http://www.filmpl.pl/obrazy/film/102435_s4.jpg

Uczniowie liceum wystawiają sztukę, której adaptacja skończyła się przed laty tragiczną śmiercią. Odwiedzają dawno zamkniętą szkołę, by tam wałęsać się ciemnymi, opuszczonymi korytarzami. „Szubienica”, dokładnie jak opis wskazuje, reprezentuje sobą poziom szkolnego przedstawienia. To film pozbawiony głębszych walorów artystycznych, powstały ku pokrzepieniu portfeli producentów. Jest wymuszony, pozbawiony pasji, do bólu leniwy. Zapewnienia jego twórców, że ekranowy czarny bohater, Charlie, ma szansę stać się postacią równie kultową, co Freddy Krueger, są śmiechu warte.

3. „Ludzka stonoga 3”

http://bramygrozy.pl/img/films_gallery/large/pUvv7j4.jpeg

Tom Six dokonał niemożliwego: z najgłośniejszego sequela minionych miesięcy uczynił obraz haniebnie nudny. „Ludzka stonoga 3” nie wzrusza, ani nie szokuje jak wcześniejsze filmy reżysera; ba – prowokuje wściekły ziew. Tytułowy twór na ekranie gości przez niespełna dziesięć minut, a jego obecności wyczekiwać należy przez dziewięćdziesiąt wcześniejszych. Na lwią część materiału filmowego składają się sceny z udziałem Dietera Lasera, który usilnie stara się utrzymać uwagę zmarnowanego widza, a także robi co może, by udowodnić, że jest zdolnym aktorem. Grając doktora Heitera, dowiódł temu niemal na półgłosie, korzystając z introwertycznych środków ekspresji. Jako Bill Boss ma za zadanie gromko i przeciągle wykrzykiwać swoje diabelskie plany – nic więcej. Występ Lasera pozostaje godnym uwagi, lecz jego kreacja nie jest w pełni udana – aktor wykazuje odpychającą skłonność do przesady.

2. „The Redwood Massacre”

https://1.bp.blogspot.com/-MkOoioVnXbk/VsEZ7rwV4EI/AAAAAAAAxp8/DaxOT35di8E/s1600/rwm3.jpg

„Fucking farmers!” – wykrzykuje dzielnie bohaterka slashera „The Redwood Massacre” tuż po tym, jak udaje jej się uśmiercić prześladującego ją, psychopatycznego rolnika. Pokryta juchą od stóp do głów postać podpowiada, z jak krwawym filmem mamy do czynienia. I owszem, „Redwood…” jest filmem mocno zbroczonym posoką. Galony farby przez twórców zostały jednak spożytkowane miernie. Bohaterowie horroru topią się w gęstej, czarnej mazi, która najczęściej bucha z nich w tandetnym efekcie slow motion. Kiedy indziej, zamiast montażu i charakteryzacji, rażą aktorzy oraz scenariusz: odtwórcy ról sami nie wiedzą, czy śmieją się czy może płaczą, i w sumie trudno im się dziwić, biorąc pod uwagę, jak denny tekst przychodzi im wyklepywać. Szkocki reżyser David Ryan Keith nakręcił jeden z najgorszych filmów grozy, jakie dane było nam zobaczyć w ciągu ostatnich miesięcy, a fakt, iż operował minimalnym budżetem sugeruje jedynie, że możniejszego projektu również by nie udźwignął. Niech Pan spojrzy na początki karier Sama Raimi czy Johna Carpentera, Panie Keith!

1. „Zombie Massacre 2: Reich of the Dead”

http://www.manlymovie.net/wp-content/uploads/2016/01/ZOMBIEmassacre2fullmovie.jpg

Niewielkie nadzieje, jakie wiązaliśmy z tytułem „Reich of the Dead”, okazały się nadziejami zbyt wygórowanymi. Film prezentuje się słabiej niż jego poprzednik, a przede wszystkim niemiłosiernie się dłuży. Jeśli przynudza nawet obecność doktora Mengele na ekranie, nie jest dobrze… „Zombie Massacre” rozsiewał woń co lepszych pozycji z katalogu wytwórni The Asylum, bawił ekranową nieporadnością członków obsady aktorskiej (w tym Uwe Bolla). Jego sequel nie ma w zanadrzu nawet tego.

Stały współpracownik

Autor bloga HisNameIsDeath.wordpress.com

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?