To jest po prostu ten Graal, którego szukałem, Cage, na którego liczyłem i rage, którego się nie spodziewałem. Dzieło Cosmatosa sprawia wrażenie, tak jakby reżyser był długoletnim fanem Cage’a i w końcu stwierdził fuck it, zrobię z nim film i użyję go tak, jak trzeba. Nick w tym filmie bierze LSD i walczy z gościem na piły mechaniczne, co oczywiście w moim słowniku figuruje jako p e r f e k c j a.
Ogólnie Mandy to dwugodzinny acid trip, w którym kwas jest wręcz elementem fabuły, pomijając kulty i inne makabry. Jest to też kino zemsty, o czym nie wiedziałem, ale jak już się zdążyłem przekonać, „zemsta” to dość popularny motyw przewijający się przez filmografię Cage’a. Właściwie nawet na minutę nie wychodzimy z tej onirycznej, neonowo-czerwonej formy sprawiającej wrażenie gorączkowego koszmaru połączonego z halucynacjami. Tak więc wszystko, co widzimy i każdy aspekt wizualny, należy traktować pół dosłownie. Trochę tak jakby ten film mógł mieć jedno sensowne wyjaśnienie typu – główny bohater zwariował / wszystko zdarzyło się naprawdę / to tylko jedna wielka halucynacja / to tylko jeden długi koszmar / piekło się otwarło i zło wyszło na świat. Ostatecznie reżyser stwierdza, że wszystkie te warianty są fajne i szkoda by było sobie któregoś odpuścić.
Całość ma dość klasyczną dwuaktową strukturę kina zemsty, gdzie Cage jest bardzo oszczędnie i z należytym szacunkiem dawkowany w pierwszej połowie. Jest w tym jakaś metafora, gdy postać Nicka zmaga się ze stratą (kariera) i postanawia się uwolnić, wziąć sprawy w swoje ręce i dać nam ten soczysty performance, na który czekaliśmy. I dostaliśmy wszystko, co w jego przerysowanej grze jest piękne – wrzaski, wytrzeszcze i totalna jazda po bandzie. Wydaje mi się, że tylko tak abstrakcyjnie odrealniona forma jest w stanie ujarzmić w kadrze pokłady szaleństwa, jakie jest w stanie z siebie wykrzesać Nick Cage.
Mandy trafia w samo serce mojego gustu, gdzie elementy campowe zderzają się z przesadzoną stylistyką, która w punkcie kulminacyjnym z tym całym kultem i krzyżami na czerwono neonowym tle, wygląda trochę jak materiał do teledysku Perturbatora. Zamiast electro mamy jednak długaśne i ciężkie sludge/doomowe riffy, które tylko wzmacniają immersyjne walory obrazu. Nie byłem na tyle grzeczny w tym roku, żeby dostać takie Nicolasowe łakocie. To jest Cage, na którego nie zasłużyłem, ale rage, jakiego potrzebuję.
Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe