Dystopiczne wizje z powieści J.G. Ballarda znalazły już raz drogę na kinowe ekrany. Niejaki David Cronenberg nakręcił na podstawie książki „Crash” jeden ze swoich najlepszych filmów. Tym razem Ben Wheatley („Turyści”) wziął na warsztat inny tytuł tego pisarza. Opublikowany w 1975 roku „Wieżowiec” jest satyrą na nowy porządek społeczny, z jednej strony krytykujący zapędy polityków lewicowych w budowaniu domów socjalnych, z drugiej – podziału na klasy społeczne, jakże wielbionego przez konserwatystów.
Jedną z pierwszych scen w powieści oraz w filmie jest konsumpcja psa przez głównego bohatera. Widzimy niesamowicie zaprojektowany budynek, w którym rozgrywają się apokaliptyczne sceny. Jak do nich doszło? Cofamy się o trzy miesiące. Doktor Robert Laing (Tom Hiddleston) wprowadza się do nowego, modernistycznego drapacza chmur na dwudziestym piątym piętrze. Surowe ściany, pusta przestrzeń, tłumy podobnych jak on ludzi śpieszących rano do pracy, wieczorem zamykających się w swoich czterech ścianach. Laing wypełnia swoje mieszkanie pudłami, stopniowo również zaczyna poznawać innych lokatorów. Sąsiadka Charlotte (Sienna Miller) mieszka tuż nad nim ze swoim synem. Z niższych pięter przychodzą Richard (Luke Evans) i jego ciężarna żona Helen (Elisabeth Moss). Na prywatną audiencję „zaprasza” go Royal (Jeremy Irons), architekt i projektant osiedla w kształcie otwartej dłoni, który okupuje najwyższe piętro z rozległym tarasem.
Co zaczyna się od niewinnej imprezy podczas straty zasilania w bloku, przeradza się w brutalną i bezpardonową przepychankę o miejsce na drabince społecznej. Mieszkający na dolnych piętrach czują się uciskani i dyskryminowani przez tych z góry. Na samym szczycie również trwa walka o przywództwo. W samowystarczalnym bloku, gdzie są basen, szkoła i supermarket, ludzie zaniedbują całkowicie swoją pracę zawodową, by całkowicie oddać się walce klas. Będzie alkohol, przemoc fizyczna i psychiczna oraz seks. Wszystkie chwyty dozwolone. A Robert zostaje uznany za szczególnie niebezpieczny element, ze względu na jego łatwość w adaptacji do zmieniających się warunków.
Odważna i ambitna próba zmierzenia z tematem z powieści Ballarda nie do końca wyszła inteligentnemu reżyserowi. Wheatley ze scenarzystką Amy Jump zgubili zdaje się wiele dramaturgicznych ścieżek, przez co fabuła wydaje się niejasnym zlepkiem pięknie zaaranżowanych scen. Ucztą dla oka – i ucha – są ujęcia budynku, mieszkań i kostiumów rodem z lat 70., okraszonych ścieżką dźwiękową Clinta Mansella. Film raz po raz przypomina „Mechaniczną pomarańczę”, by co chwila gubić się w gąszczu znaczeń i polityczno-społecznych odwołań. Do najłatwiejszych należy chyba paszkwil na marsz na szczyt władzy Margaret Tatcher, który puentuje film. Szkoda tylko, że twórcy użyli powieści Ballarda do dojścia do takiej konkluzji.
„Potrzebujesz doktoratu do oglądania takiego filmu” – mówi jedna z postaci „Very Big Shot”, innego tytułu pokazywanego w konkursie Londyńskiego Festiwalu Filmowego. To komentarz jak znalazł do „High-Rise”. Prawie dwie godziny w kinie mogą być tylko nagrodzone, jeżeli zagłębimy się i odczytamy niejasne metafory, których reżyser używa na potęgę. Inaczej, czeka nas konfrontacja z wizualnie pięknym, badającym granice gatunku filmowego dziełem, który dla wielu pozostanie tylko i wyłącznie nużącym chaosem.
„High-Rise”, reż. Ben Wheatley – ocena Movies Room: 60/100