Życie na krawędzi
„Szybcy i wściekli” to już niewątpliwie kultowa seria licząca aż siedem odsłon, z których każda to niezły akcyjniak na miarę XXI wieku. Nie tak dawno mogliśmy oglądać w kinach ostatni rozdział wspomnianej antologii, która zdobyła ogromną popularność i niewątpliwy kasowy sukces, jakim mogą pochwalić się tylko nieliczne serie (dobrym przykładem będą znane z lat 80. produkcje takie jak „Rocky” czy „Rambo”, a także rewelacyjny „Ojciec chrzestny”), ponieważ większość z nich po czterech odcinkach sięga dna, będąc doskonałym dowodem na potwierdzenie tezy: „co za dużo to niezdrowo”, a ponadto są zwyczajnym skokiem na kasę kinomanów („Kruk”, „Krwawy Sport”, „Piątek 13-ego” bądź „Piła”). W związku z powyższym postanowiliśmy przyjrzeć się nieco bliżej fenomenowi rzeczonej serii, przeanalizować jej wzloty i upadki, zaobserwować, jak na przestrzeni lat zmieniła się konwencja obrazu i z jakimi problemami musieli sobie radzić zarówno aktorzy, jak też twórcy omawianego cyklu.
Początkowo „Szybcy i wściekli” mieli być kolejnym obrazem akcji, czystym kinem rozrywkowym, którego główną domeną i atrakcją miały być lśniące w blasku słońca drogie i szybkie pojazdy, a co za tym idzie niebezpieczne i często zahaczające o granicę szaleństwa wyścigi samochodowe. Powyższe założenia i wymagania zostały spełnione w równym stopniu co do pierwszych trzech odsłon sagi. Element wyróżniający w postaci nielegalnych i ryzykownych wyścigów samochodowych okazał się strzałem w dziesiątkę, jednak mimo iż przyciągnął do kin rzesze kinomanów, nie on sam zadecydował o sukcesie omawianej serii. Weźmy odcinek pilotażowy – bez którego pasjonująca i absorbująca opowieść o przygodach Dominica Toretto i jego „wściekłej” i „szybkiej”, jednak w gruncie rzeczy oddanej i zdolnej do poświęceń rodzinie, nigdy by się nie rozpoczęła – był typowym akcyjniakiem o tematyce ulicznych wyścigów. Mimo to twórcy starali się tutaj zachować odpowiedni balans pomiędzy efektownymi pościgami i ucieczkami a opowiadaną przez nich historią. Owszem, z jednej strony fabuła była prosta i dość przewidywalna – standardowa, jak to kino akcji – lecz z drugiej solidna, przemyślana i spójna. Nie była tłem dla widowiskowych wyścigów, bowiem to one stanowiły jej doskonałe uzupełnienie. Nakreślono tutaj również kilka ciekawych relacji, w szczególności należy wspomnieć o więzi Dominica Toretto z Bryanem O’Connerem, na której w zasadzie opiera się cała seria, oraz wykreowano naprawdę wyrazistych i charakterystycznych bohaterów, w czym duża zasługa scenarzystów produkcji, jak też samego Vina Diesela i Paula Walkera. W produkcji poruszono również sprawę honoru, oddania, przyjaźni, zaufania czy rodziny – wspomniane wartości po pewnym czasie przyczyniły się do powstania filmowej maksymy obrazu często pojawiającej się w ostatnich odsłonach serii, a mianowicie: „I don’t have friends, I got family”.
Kolejne dwa odcinki nie osiągnęły sukcesu poprzedniczki. Dlaczego? Odpowiedzi należy szukać w sposobie ich wykonania i podejściu twórców do następnych części sagi. Pierwsze trzy części były nakręcone przez różnych reżyserów, co daje niezwykle wyraźny kontrast. Jedynka wyreżyserowana przez Roba Cohena miała w sobie iskrę, z której mógł wybuchnąć płomień przy odpowiednim poprowadzeniu serii. Niestety, ani John Singleton – odpowiedzialny za „dwójkę”, ani też Justin Lin – „trójka” – nie poradzili sobie zupełnie z powyższym zadaniem. Obie odsłony skoncentrowały się jedynie na ukazaniu zapierających dech w piersiach wyścigów ulicznych, sprowadzając fabułę do roli nic nieznaczącego tła. Nie wyszło to na dobre żadnej z części, ponieważ wypełnione banałami, naszpikowane efektami specjalnymi i opierające się o pretekstową historię były pozbawioną ambicji komedyjką akcji na niedzielne popołudnie. Nie pomogła również zmiana głównych bohaterów – w „dwójce” wyrzucono Vina Diesela, w „trójce” ponadto odsunięto na bok Paula Walkera – którzy stanowili trzon serii i dzięki którym film odniósł niezaprzeczalny sukces. Szczęśliwie po tych dwóch wyraźnie słabszych odsłonach, twórcy poszli po rozum do głowy i wyciągnęli ze swoich porażek odpowiednie wnioski.
Kolejna, czwarta część, była powrotem do korzeni sagi. Do łask wrócili starzy znajomi, a przedstawiona przez twórców historia, tym razem znacznie bardziej zbliżona do tej z „jedynki”, wkroczyła na zupełnie nowe tory, nabrała rozpędu i została znacznie bardziej rozbudowa w stosunku do poprzedniczek, stając się tym samym jednym z mocniejszych filarów produkcji. Seria na powrót się odrodziła. Tym razem mieliśmy do czynienia z typowym kinem zemsty, gdzie skrzywdzony twardziel za wszelką cenę pragnie wyrównać swoje rachunki. Zmieniła się konwencja obrazu, wyścigi odeszły na bok, stanowiąc tym razem jedynie dodatkową atrakcję, smaczek, nic więcej. Postanowiono pozostawić na stołku reżyserskim Justina Lina – co okazało się naprawdę trafionym pomysłem, bo tym razem reżyser poradził sobie z postawionym przed nim zadaniem wzorowo. Ponadto to właśnie od czwartej części zaczęto do produkcji wprowadzać coraz to ciekawszych bohaterów – co stało się niejako tradycją i elementem wyróżniającym serię – jak również skupiono uwagę na pozostałych członkach załogi Dominica Toretto, skrupulatnie rozbudowując ich charakterystyki. Dzięki temu pojawiła się możliwość wytworzenia pomiędzy kinomanami a protagonistami nierozerwalnej więzi. Dlatego tak łatwo uwierzyć w słowa Dominica Toretto, który jak mantrę powtarza, że nie ma przyjaciół tylko rodzinę, bowiem poprzez dobrze rozpisane postacie i dobrą grę aktorską w filmie naprawdę można poczuć rodzinną atmosferę. Bohaterowie wzajemnie się wspierają, pomagają sobie nawzajem, żartują i są zdolni do poświęceń.
Piąta część sagi to swoiste podsumowanie zgromadzonego do tej pory przez twórców materiału. Reżyserem pozostał Justin Lin, który tym razem spiął wszystkie niepowiązane do tej pory odsłony w spójną całość. Niedokończone wątki z poprzednich odsłon znalazły tutaj swoje uzasadnienie oraz końcowe rozwiązanie: nagle cała opowiedziana do tej pory historia – niepozbawiona przecież niedomówień – stała się jasna i klarowna, znacznie bardziej złożona i mniej przewidywalna. Przetasowania fabularne, nawiązania do poprzednich części, rozwijanie ledwo zarysowanych w poprzedniczkach wątków – to musiało się spodobać. Twórcy wiedzieli, co robią, a co najważniejsze – w jakim kierunku chcą poprowadzić całą sagę. Poza tym „piątka” została zrealizowana w myśl zasady: „szybciej, więcej, mocniej”. Tym razem otrzymaliśmy akcyjniaka wykonanego z przeogromnym rozmachem. Sceny akcji, mimo że absurdalne i niedorzeczne, spełniały doskonale swoją rolę, dostarczając widzom odpowiedniej dawki adrenaliny i niesamowitych wrażeń. Dodatkowo liczne elementy komediowe spowodowały, że otrzymaliśmy kino rozrywkowe na wysokim poziomie, świadomie parodiujące gatunek.
Z kolei „szóstka” to dalsze rozwinięcie pomysłów z „piątki”, konsekwencja dokonanych przez twórców wcześniejszych wyborów, jednakże z jednym wyjątkiem – po raz pierwszy uśmiercono kogoś z załogi Dominica Toretto – bohatera ważnego nie tylko dla serii, ale również dla zżytych z nim fanów. Zaskakujące rozwiązania fabularne i nieprzewidywalny finał to najmocniejsze aspekty tej części, które niewątpliwie wzmogły apetyt na kolejną, siódmą już odsłonę sagi. Dodatkowo pojawienie się na napisach końcowych sceny z udziałem Jasona Stathama, i to w roli czarnego charakteru… z pewnością nie mogło obyć się bez echa.
Najnowsza odsłona omawianej serii przebyła naprawdę długą i krętą drogę, zanim zawitała na ekranach kin. Nie do końca nawet było wiadomo, czy „siódemka” w ogóle pojawi się na srebrnym ekranie. Od samego początku prac nad ostatnią jak dotąd częścią przed twórcami zaczęły piętrzyć się same problemy. Jednym z najistotniejszych była rezygnacja z posady reżysera Justina Lin, dzięki któremu seria wróciła na właściwe tory. Swoją decyzję wspomniany twórca tłumaczył zbyt zawrotnym tempem realizacji produkcji. Twierdził, że potrzebuje zdecydowanie więcej czasu niż rok na wyreżyserowanie kolejnej części, a skoro nie mógł podołać postawionym przez wytwórnię Universal Picture wymaganiom, postanowił odejść, ustępując swoje miejsce komuś innemu. Strata dobrego reżysera była ogromnym ciosem dla filmowców, ponieważ wybór zastępcy wcale nie należał do łatwych. Początkowo rozważano następujące kandydatury: Jeffa Wadlowa („Kick-Ass 2”), Brada Furmana („Prawnik z Lincolna”) czy też Haralda Zwarta („Karate Kid”). Jednakże ostateczny wybór padł na Jamesa Wana – reżysera znanego z naprawdę przerażających obrazów grozy („Obecność”, „Naznaczony”). Decyzja studia wzbudziła wiele kontrowersji wśród fanów, którzy po prostu nie wierzyli w powodzenie takiego przedsięwzięcia. Kolejnym, jeszcze większym problemem okazała się tragiczna śmierć Paula Walkera odgrywającego w filmie Bryana O’Connera – jednej z czołowych postaci całej sagi. Wiadomość ta wstrząsnęła niemal każdym fanem serii. Podłamała również całą ekipę odpowiedzialną za realizację serii „Szybkich i Wściekłych”, którzy spędzili ze wspomnianym aktorem dobrych kilka lat. Czterdziestoletni, obiecujący aktor, przed którym droga do sławy stała otworem, a najlepsze role czekały na wyciągnięcie ręki, zmarł – o ironio – w wypadku samochodowym będąc pasażerem w pojeździe kierowanym przez jego kolegę, zawodowego rajdowca. Realizacja „siódemki” stanęła pod znakiem zapytania. Pojawiły się też wątpliwości, czy w obliczu takiego wydarzenia powinno się wznowić i doprowadzić prace nad produkcją do końca. Jednakże cała ekipa, a w szczególności aktorzy – znajomi i przyjaciele Walkera – postanowili za wszelką cenę ukończyć projekt, składając tym samym hołd ich wiernemu i życzliwemu „bratu”. Niestety, powyższe wydarzenie poważnie wpłynęło na opóźnienie premiery obrazu. Szczęśliwie twórcom udało się nakręcić większość ważnych scen z udziałem Paula Walkera. Początkowo nie wiedziano, co począć – zmieniać scenariusz (wprowadzić drobne korekty i odsunąć bohatera na bok, a może w skrajnym przypadku nawet go uśmiercić?) czy zastąpić kimś innym? Twórcy stanęli przed trudnym wyzwaniem, jednak ostatecznie zdecydowano się zastąpić zmarłego aktora jego młodszym, dwudziestopięcioletnim bratem Codym Walkerem. Przy wykorzystaniu odpowiednich trików komputerowych, charakteryzacji i ustawień kamer, udało się osiągnąć zamierzony efekt – naprawdę trudno wyłapać, w których scenach zabrakło już Paula Walkera.
Droga „siódemki” na srebrny ekran była wyboista i niebezpieczna, mimo to twórcy zrealizowali swój cel, tworząc zdecydowanie najlepszą część serii. Wyreżyserowana z ogromną pasją i rozmachem powinna trafić do każdego fana sagi. Ponadto to idealny hołd złożony w kierunku Paula Walkera – jego ostateczne pożegnanie – obok którego nie można przejść po prostu obojętnie.
Jakie perspektywy na przyszłość? Wszystko zależy od twórców i producentów. Strata czołowego protagonisty z pewnością odbije się na serii, jednak jeśli twórcy utrzymają wzrastający poziom ostatnich trzech odsłon, nie ma powodu, by rezygnowali z kolejnych kontynuacji. Już teraz z zapowiedzi twórców i aktorów jasno można wywnioskować, że w niedalekiej przyszłości na srebrnym ekranie pojawi się ósma, a może nawet i dziewiąta część, które razem z poprzednią, goszczącą obecnie na dużym ekranie, stworzą nieco dziwny twór będący zwartą i spójną trylogią wewnątrz sagi o zapalonych i nieobliczalnych mistrzach kierownicy. Najprawdopodobniej skupią się one na postaci granej przez Kurta Russella, który jest nowym nabytkiem serii. Mam szczerą nadzieję, że jeszcze nie raz, nie dwa usłyszymy o rodzinie Dominica Toretto, i że będą to same pochwały i superlatywy.
https://www.youtube.com/watch?v=GTDJv8Sk9PM