Dodatkowo, tolerancyjna lekcja Twojego Simona nie ma w sobie nic z męczącego kazania czy płytkiego szantażu łatką LGBTQ. Mniej tutaj tak często obowiązkowej dyskryminacji, więcej natomiast niezręcznych uśmiechów podczas ojcowskich sprośnych dowcipów, czy wyuczonych formułek grupowego obczajania koleżanek. Twój Simon bardziej niż o trudach homoseksualizmu traktuje o strachu przed tymi trudami, marzeniach schowanych osiem przecznic od realnej rzeczywistości. W opozycji do NAJWIĘKSZYCH miłości spod szyldu Gwiazd naszych wina staje się raczej wymuskanym powiernikiem Hughesowskiej wrażliwości, obdarzając swoich bohaterów nie tyle charakterem, co autentycznością postaw i zajawek. Popkluturalne odniesienia do współczesności leżą bezżenadnie (co wbrew pozorom nie jest częste), czym upiększają świat przedstawiony, ale też szybko irytują – rozgrywanie całego dramatu na wciąż otwieranych kartach e-mailowych brudnopisów odbija czkawką Assayasowe Personal Shopper. Zachowując szczerość nastoletnich relacji, kończy przenosząc wszystkie emocje w strefę kanciastego online’u, tworząc rzeczywistość bliską, ale niezdatną do sercowej aklimatyzacji wśród widzów i na jakimś meta poziomie, cofając kino do drukowanych czasów sprzed wynalezienia kamery.
Brakuje Twojemu Simonowi drugoplanowej głębi i pierwszoplanowej charyzmy. Film Grega Berlantiego nastoletnim temperamentem, a co za tym idzie emocjonalną podbudówką, nie istniał w tej samej galaktyce scenopisarskiego kunsztu co Charlie Chbosky’ego, do którego zbyt wyraźnie nawiązuje – a to imprezową niezręcznością, a to “hipsterskim” (chociaż znacznie gorszym) soundtraczkiem z winyla, a to w końcu leciutką bezpretensjonalnością wyrazu. Jednak produkt Berlantiego stara się sięgnąć nogą też do tkanej naiwnością konwencji płaczliwego dramatu i luzackiej komedyjki niesprawiedliwości, przegrywając partię kolorowego Twistera jeszcze przed zakręceniem kołem. Codzienna rutyna samochodowych przejażdżek z grupką jednowymiarowych uśmiechów na tylnich siedzeniach i nieustanne podkreślanie zwyczajności protagonisty wypłukuje zainteresowanie, lepiąc nieszczery obrazek wprost z amerykańskiej broszurki. Trudno nie odnieść wrażenia, że homoseksualizm Twojego Simona został nadmiarowo dosłodzony, gdy szczyt prowokacji zostaje osiągnięty przez wstydliwy całusek na diabelskim młynie. Niekomfortowo ślisko Simon pchany czysto fizycznymi instynktami kończy przyjacielsko obejmując swojego kochanka w świecie świątecznych marzeń. Fujka.
Aż trudno nie zaśmiać się z adekwatności, gdy opowieść o nastolatku starającym się równać do standardów zwyczajności finalnie wpływa na przeciętne mielizny young-adultowej ciepłoty. Tworząc organiczny shake ze społecznej misji, naiwności i komercyjnego sukcesu, zamiast pobudzającej refleksji pozostawia jedynie z cukrzycowym zmartwieniem organizmu i gimnazjalną satysfakcją zarzuconego ramienia na szyję ukochanej osoby. Ja to wolę tulić się w domu.