Cień – recenzja thrillera z Matthiasem Schoenaertsem w roli głównej

Wytatuowany, dotknięty traumą weteran i wytworna, osamotniona żona milionera. Brzmi jak klisza, którą powielano już wielokrotnie, ale Alice Winocour udaje się tak dobrać składniki, aby stworzyć własny przepis na klimatyczny, wciągający thriller. 

Vincent Loreau (Matthias Schoenaerts), jak wielu jemu podobnych żołnierzy, w przerwie między misjami dorabia jako ochroniarz. Również jak wielu jemu podobnych dosięga go zespół stresu pourazowego. Choć mężczyzna nie dopuszcza do siebie tej myśli, do czynnej służby najprawdopodobniej nie będzie mógł powrócić. Pytanie brzmi, czy zdoła ochronić rodzinę zleceniodawcy i czy wszędzie dookoła węsząc niebezpieczeństwo, sam nie stanie się największym zagrożeniem? 

Sukcesywnie konstruowany, hermetyczny świat wewnętrzny postaci: oto jeden z największych atutów „Cienia”. Krwotoki z nosa, rozmaite omamy słuchowe, trzęsące się dłonie, pot oblewający czoło i kark. Do tego nieustanne poczucie niebezpieczeństwa i wynikająca z niego, wzmożona do granic możliwości czujność. Zachowanie Vincenta najłatwiej postrzegać przez pryzmat paranoi czy wręcz psychozy, ale brawurowo zrealizowana scena napadu uświadamia, jak wysoką cenę płaci się za brak czy chwilowe uśpienie tejże czujności. Stopniowo, nieświadomie, widz przejmuje więc perspektywę głównego bohatera: niepokoi każdy szmer, najdrobniejszy odgłos wyrywa ze snu. W dodatku nie zawsze wiadomo, który dźwięk ma swoje źródło w realnym świecie, a który rozlega się jedynie w wyobraźni. 

Małomówny, nieco oderwany od rzeczywistości, gdy trzeba zadziwiajaco bezpośredni. Momentami w sposobie bycia Vincenta wyraźnie pobrzmiewają echa wojskowej musztry; jego stanowczość budzi wówczas w pełni uzasadniony lęk. Są i takie sceny, w których przemawia przez niego coś niepozwalającego wątpić w jego szczere intencje. Jednak nawet nad dobrymi ludźmi kontrolę przejąć mogą trudne do opanowania instynkty…

Zapewne stąd bierze się zmienny stosunek Jessie (Diane Kruger) do swojego ochroniarza. Zdarza mu się patrzeć na nią tak, że aż chciałoby się być na jej miejscu. Innym razem obserwuje ją ukradkiem, czy też po prostu śledzi, korzystając z monitoringu – wówczas ulotna aura romantyzmu natychmiast gdzieś znika, tonie w gęstej, niespokojnej atmosferze. Loreau zachowuje się jak szaleniec, to znów niemalże nieporadnie. Wygląda na godnego zaufania człowieka, jedynego sojusznika, albo napawa strachem, nieprzewidywalny i rozsierdzony. Obsypując napastników ciosami, nie zna litości, ale sam także upada na podłogę, znokautowany buntem własnego organizmu. Nic więc dziwnego, że kobieta na przemian zbliża się do niego, pozwalając sobie przy nim na żarty czy płacz, i zamyka przed nim, nie pozwalając mu prowadzić samochodu czy drżąc pod wpływem jego nieustępliwości. 

Z jednej strony może przecież liczyć tylko na tego człowieka, z drugiej widzi, wyczuwa i wie, że jej potencjalny wybawca nie do końca panuje nad samym sobą. Dzięki takiej ambiwalencji ich relacja wymyka się utartym schematom; cały czas balansuje na krawędzi: nić porozumienia może zostać nawiązana i zerwana w przeciągu kilku sekund, bo niebezpieczeństwo czai się nie tylko za bramą, w krzakach, w ciemności. Czyha także w zakamarkach, do których nie dociera mocno ograniczone zaufanie. 

Niedająca się zdefiniować i dzięki temu także strywializować relacja dwojga bohaterów rozwija się w atmosferze niesłabnącego napięcia. Winocour nie dąży, jak się okazuje, do jego ostatecznego rozładowania. Wręcz przeciwnie: „Cień” żywi się tym klimatem, nim oddycha. Wrażenie ciągłego, podskórnego, pulsującego niepokoju nie stanowi otoczki dla polityczno-kryminalnej intrygi, do której rozwikłania zbliżają nas kolejne minuty seansu. Wszystkie te okoliczności mają za zadanie nakręcać spiralę niezidentyfikowanego zagrożenia. Nie jest ono bowiem dodatkiem do fabuły, tylko jej podstawowym elementem. Fundamentem, na którym, z taką samą starannością, buduje się całą resztę.

Kolejny filar tej konstrukcji to doskonały soundtrack Gesaffelsteina. Muzyka intensyfikuje wszystko, co przeżywa bohater, obojętne, czy ma to miejsce w świecie rzeczywistym, czy wyobrażonym. Stanowi integralną część całości, nierozerwalnie wiąże się z każdą sceną i nadaje jej głębokiego, psychodelicznego charakteru.

Nie będzie przesadą stwierdzenie, że cała reszta obsady ani na moment nie wychodzi z cienia Matthiasa Schoenaertsa, który znów gra popisowo, ale nie pretensjonalnie. Gra ciałem, gra twarzą, gra wzrokiem, gra całym sobą. Gra emocjami i na emocjach, jak prawdziwy wirtuoz. Minimalistycznie, a jednocześnie bez zahamowań. Oszczędność środków przekazu owocuje w tym przypadku bogactwem treści. Choć przebojowy Denis (Paul Hamy) ma swoje pięć minut, król ekranu z nikim nie dzieli się swoimi insygniami władzy nad widzem. Jeśli chodzi o Diane Kruger, nawet w dresie prezentuje się nienagannie. Niestety, aktorsko wypada dość przeciętnie, żeby nie powiedzieć: blado. Nie sposób jej jednak winić, skoro występuje u boku kogoś, kto cementuje swoją pozycję mistrza wcielania się w złożone, szorstkie i wrażliwe zarazem, straumatyzowane postaci.

Ostatnią pochwałę skierować trzeba w stronę finału tej historii, przywodzącego na myśl pamiętną scenę w windzie z „Drive” Refna. Końcowy epizod w salonie to istna bomba emocjonalna. Tyka, tyka, aż wreszcie wybucha z całą mocą – zarówno w bohaterze, jak i widzu. Ostatnich kilka minut ukoronowuje konsekwentnie prowadzoną narrację. Idealnie obnaża również, przewijające się przez film, dwa oblicza głównej postaci: heroicznego obrońcę i kogoś, kto sam zasługuje na otoczenie opieką. Zakończenie nie mogłoby być piękniejsze, bardziej subtelne i wymowne. Niby otwarte, a jednak oczywiste. Ponownie nie wiemy, czy znajdujemy się w świecie rzeczywistym, czy w świecie urojeń Vincenta. Winocour to nam pozostawia decyzję. Tym razem o wiele łatwiej mieć pewność. Tym razem z czystym sumieniem można skłonić się raczej ku ułudzie, niż prawdzie. 

https://www.youtube.com/watch?v=jxeJQwuj0Us

Ilustracja wprowadzenia: mat. prasowe 

Dziennikarz

Studentka czwartego roku Tekstów Kultury UJ.
Ze świata literatury najbardziej lubi powieści, ze świata muzyki - folk, ze świata kina - (melo)dramaty oraz indie. I Madsa Mikkelsena, oczywiście.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zarejestruj się, jeśli nie masz konta Nie pamiętasz hasła?