Do tej pory nikt nie przegrał meczu oficjalnego wyżej. Można się załamać, dlatego też prezes federacji Samoa Amerykańskiego (musiałem sprawdzić, czy aby nie odmieniać tego w liczbie mnogiej) pasuje. Zwalnia kolejnego trenera, a w jego miejsce chce zatrudnić kogoś z porządnymi osiągnięciami. Zanim jednak dostanie szanse wprowadzenia do kadry sensownego nazwiska minie kolejna dekada (podczas której w realu udało się strzelić dokładnie jednego gola, więc mamy tu lekkie, niejedyne zresztą przekłamanie). Wybór pada na niejakiego Thomasa Rongena. Facet jest na zakręcie, zarówno zawodowym jak i życiowym, ale coś w swojej karierze widział, więc może stanowić wartość dodaną. Tylko tu trzeba zmienić zarówno umiejętności, jak i całą mentalność.
W filmie fani Waititiego odnajdą się od razu, jednak jestem ciekawy ich odczuć. Im bardziej twórczość Nowozelandczyka jest ci bowiem bliska, tym bardziej możesz poczuć dysonans, jak bardzo nie pasuje tutaj to fabule, która jest opowiadana. A może nie tyle nie pasuje, co Taika wykorzystuje nieodpowiednie jej aspekty i jedzie na autopilocie, przez co przez praktycznie calutki seans wydaje się być obok historii. Jeśli w Jojo rabbit pokochał swojego tytułowego bohatera ogromną miłością, to tu nie ma takich odczuć właściwie do nikogo. Postacie służą mu tylko za pionki, które mają odegrać kolejne komiczne sceny, a wszystkim brak głębszego rysu. Reżyser ma zabawę z wrzucania kolejnych żarcików, niektóre nawet działają, częściej jednak są nic niewnoszącymi gagami.
Rysy i narracyjną powierzchowność widać również we wszystkich wątkach pobocznych, które scenariusz rzuca ot, tak, a potem wcale z nich nie korzysta. Na przykład mamy w kadrze osobę identyfikującą się jako Faʻafafine (płeć specyficzna dla tej konkretnej kultury). Zagrała ona w kadrze Samoa 15 meczów, a tutaj, choć jej wpływ na drużynę jest ogromny, nie poznamy żadnego backgroundu. Waititi idzie w tabloid, czyniąc ją decydującą bohaterką (co też jest zresztą trochę zakłamane), za to jednak nie biorąc zbytnio pod uwagę wcześniej. Podobnie jest z wątkiem rodzinnym postaci Fassbendera. To jakieś szepty, domysły i domniemania niewnoszące nic do historii. Co natomiast mówi nam film o samych Samoańczykach i piekielnie ważnej dla nich religijności? A no, że jest. I że się czasem modlą.
Świetne są za to krajobrazy. Film nakręcono na Hawajach, dlatego też czeka nas wycieczka na rajskie wyspy i będziemy mogli podziwiać piękne krajobrazy. Również lokalny folklor piłkarski został zainscenizowany naprawdę nieźle, ekranowe mecze nie różnią się bowiem bardzo od tego, co znajdziemy na skrótach prawdziwych spotkań. Jasne, wkrada się czasem lekki cringe, a Waititi dokłada trochę emocji do scenariusza finałowej gry (przebieg tego meczu bym bowiem zgoła inny). Trudno jednak mieć mu to za złe, bo zdecydowanie działa, robiąc ostatnie 15 minut najlepszym, co spotka nas na tym seansie. O tym, jak emocje wzrastają, niech świadczy fakt, że cała pierwsza sala kina Nowe Horyzonty powitała tytułowego pierwszego gola. A nie był to koniec.
Ta historia jest fantastyczna. Stworzenie z niej świetnego filmu to dla tak sprawnego twórcy jak Taika wyzwanie takie, jak pokonanie reprezentacji Tonga w piłkę nożną (żadne to orły, we wspomnianym 2001 roku również przyjęli od Australii worek bramek, konkretnie dwadzieścia dwie). Finalnie jednak Pierwszy gol to porażka, którą możemy zapisać właściwie wyłącznie na konto reżysera. Nie wiem, czy wynika to z momentu twórczej niemocy, czy z samozachwytu, czy po trosze z obydwu tych problemów, po tym seansie jednak pozostaje czekać na powrót do formy. Najlepsze filmy Waititiego działały, wrzucając do swoich historii naprawdę proste morały. Pierwszy gol i jego zakończenie sugeruje, że ten też miał taki być. Że ta historia opowiadała o tym, jak malutkie zwycięstwa dla niektórych są zdobywaniem absolutnych szczytów. Szkoda jednak, że cały seans nie było tego widać.