Na okręcie „Discovery” było sobie trzech panów. Gdy sztuczna inteligencja imieniem Hal-9000 uznała trio za element do eliminacji, to właśnie Frank Poole skończył najgorzej. A przynajmniej tak wydawało się przez okrągłe tysiąc lat. Załoga przemysłowego statku „Goliat” trafia na dryfującego w przestrzeni astronautę, zahibernowanego bardziej niż Walt Disney. Dzięki nauce roku 3001 ludzkość, zamiast pierwszej kosmicznej mumii, poznaje przybysza z odległej przeszłości, na dodatek kluczowego nie tylko pod względem historycznym. Brzmi jak scenariusz niskobudżetowego, telewizyjnego serialu SF? Odrobinę, ale wyszedł on spod pióra legendy gatunku, więc robi się ciekawiej, niż można by zakładać.
Odyseja kosmiczna 3001 – Finał to najbardziej futurologiczne dzieło z tetralogii. Clarke wybiega o całe millenium w przyszłość, kreśląc śmiałe wizje ludzkości i jej tworów. Nie dostajemy tu banałów jak napędy międzygwiezdne czy armie klonów, a koncepcje realnie osadzone we współczesnych przewidywaniach naukowych, do których sam autor odnosi się zresztą na końcu tomu. Mimo to powieść ta nadal ma spory ładunek rozrywkowy i nawet osadzenie człowieka w rzeczywistości tak mu odległej, jest przeprowadzone łagodnie i bez nadmiernego wdrażania się w potężne przecież różnice kulturowe i społeczne. Choć tu Clarke nieco się usprawiedliwia, ukazując człowieka A.D. 3001 jako istotę oświeconą i mądrą, zupełnie inną niż z ciemnego wieku XXI.
Jest jednak rzecz, która przeszkadzała mi w każdej części Odysei kosmicznej. Arthur C. Clarke nie ma natury rozwlekłego gawędziarza. Pisze racjonalnie i nawet pozwalając sobie na fantazje trzyma się ram zdrowego rozsądku, czym właściwie zasłużył sobie na szacunek fandomu i nie tylko. I nie byłaby to wielka wada, gdyby nie kwestia obyczajowa historii. Clarke nie umie tu stworzyć realnych relacji. Ich zarys jest świetny i ma potencjał, ale nie ma w nim ognia. Frank Poole i jego partnerka z przyszłości czy jego przyjaciele zasłużyli na znacznie więcej czasu dla siebie. Ich wspólne losy są opisane encyklopedycznie, mniej żywo niż realia świata przedstawionego. O wiele lepiej wygląda to choćby w Końcu dzieciństwa, ale przynajmniej dobre to, że staruteńki kalendarzowo Poole przeżywa, dosłownie i w przenośni, swą drugą młodość i sławę. W cieniu ludzkich spraw milczące od wieków monolity ożywają, by dokonać swego ostatniego popisu boskości.
Monolity od początku miały w sobie coś złowieszczego. Nietykalne obiekty górowały zazwyczaj z obojętnością nad człowiekiem, a nawet jak już zaczęły działać, to biedny homo sapiens tylko rozdziawiał gębę i czekał, aż skończą swe niepojęte dlań brewerie. Do czasu. Oto te same obiekty, które przyczyniły się do ewolucji człowieka, szykują się by go ukatrupić. A złośliwa, bezwłosa małpa ani myśli dać się zabić. Jest w tym coś mitologicznego. Oto śmiertelnik stawia się swemu bogu i nie wygląda na to, by był bez szans. Odyseja kosmiczna 3001 – Finał ukazuje ludzkość w jasnych barwach, zaś monolity wydają się jedynie przebrzmiałymi reliktami, które lata świetności mają za sobą. Nie spodziewajcie się jednak kosmicznej bitwy. Cała batalia rozgrywa się w ciszy, poza zasięgiem wzroku człowieka.
Podchodziłem do ostatniej Odysei kosmicznej z obawą. Temat monolitów nie wydawał się wyczerpany, lecz gdzieś tam zapała mi się czerwona lampka, że dobre SF powoli zmienia się w space operę dla gawiedzi. Ostatecznie jednak historia zadowala. To nadal opowieść z wyższej półki SF, ale oparta na rozrywkowym szkielecie. Fabularnie Arthur C. Clarke domknął wszystko znakomicie, choć myślę, że nieco przedłużał swą opowieść, bardziej dla samego siebie, niż czytelnika. Ciężko jest rozstać się z ukochanym dzieckiem, a tym chyba była dla autora Odyseja kosmiczna. Nawet zamknięty finał mógłby posłużyć za furtkę dla innych twórców. I jeśli się tak stanie, niech będą oni choć w połowie tak zdolni jak Clarke.
Tytuł oryginalny: 3001: The Final Odyssey
Autor: Arthur C. Clarke
Tłumaczenie: Radosław Kot
Wydawca: Wydawnictwo Rebis 2023
Stron : 272
Ocena: 80/100