Współcześnie największym problemem w kinie obyczajowym jest chyba nieumiejętne utrzymywanie balansu. Przepełnieni schematycznie ograniczonym sposobem pojmowania fabularnej konstrukcji, twórcy normują ilość wyżymałych łez poprzez dopisywanie niesatysfakcjonujących żartów puentując całość optymistycznym (film obyczajowy) lub przewrotnie niejednoznacznym (dramat) zakończeniem. Sprawdzona metoda przykładania restrykcyjnego, generującego zysk szablonu i wypełniania go nutą własnej dialogowej poezji jest o tyle rzemieślnicza, co skuteczna – budowana przez lata komercyjna strefa komfortu może poszczycić się raz lepszym, raz gorszym wykonaniem, ale jedyny znaczący dla siebie sukces notuje dopiero wtedy, kiedy w wygodnych kinowych fotelach pary będą przytulać się jedną, a ocierać łzy drugą dłonią. I chociaż większość z nich rumienić się będzie na samą myśl o przyrównaniu do jakichkolwiek arcydzieł, to dla większości odbiorców będą właśnie tym, po co przyszli – parą wygodnych papuci, celuloidową inkarnacją odprężenia, emocjonalnym relaksacyjnym masażem na zabieganą rzeczywistość. Ciekawie robi się, gdy bazując na znanych twarzach i sklejonym pod tę obietnicę niezobowiązującej przyjemności zwiastunie widz dostaje coś diametralnie odbiegającego od bezpiecznej filmowej arkadii i może w końcu poddać się ciągnącemu w głąb narracyjnemu, nieoczekiwanemu wirowi. Taki właśnie udany eksperyment przeprowadził kilka dni temu w naszych kinach Jason Reitman.
Reżyser, warto zaznaczyć, który po bardzo udanym starcie przy okazji Juno i W chmurach zdawał się już wyczerpać pokłady siły rozmrażającej kolejne skostniałe filmowe gatunki. W Tully pomogło chyba nawiązanie ponownej współpracy z Diablo Cody – szalenie zdolnej scenarzystki, która specjalizuje się nie tylko w kreśleniu nieoczywistych sylwetek, ale także rozsadzaniu obyczajowego tabu bawiąc się cienką granicą sympatii i antypatii, stosunku społecznego (w tym norm, które w strukturze opowieści wydają się niemalże obowiązkowe dla nadbudowania dramaturgii) do wyjątkowego charakteru bohaterów. W Juno tytułowa bohaterka oddaje dziecko parze złożonej z niedojrzałego rockmana i kobiety pragnącej dopełnić swój obraz samej siebie. W Tully z kolei Marlo jawi się jako nieporadna matka wjeżdżająca z impetem dziecięcym wózkiem w meble, przepijając ciążowe smutki alkoholem. Reitmanowi bohaterowie zawsze zbudowani zostają na tej fascynującej nieatrakcyjności – bardzo daleko im do gatunkowych ideałów, do których sympatię zyskujemy głównie przez nieskazitelne charaktery i jeszcze bardziej nieskazitelne uśmiechy. Tutaj widzowi trudno powstrzymać się od oceniania pojawiających się na ekranie protagonistów, którzy coraz to głębiej zapadają się w swojej niezdolności do funkcjonowania, głównie dlatego, że jak w American Beauty ich niezdolność zostaje rozdmuchana na każdą ich życiową sferę. Sukcesem Tully staje się moment, w którym odbiorca orientuje się, że w swojej chłodnej ocenie ekranowych wydarzeń niewiele różni się od tłumu krzywo patrzącego na kolejne nieporadności Charlize Theron.
Z podobnym sukcesem twórcy wychodzą z całej struktury opowieści, która okazuje się największym zaprzeczeniem obecnie panujących tendencji budowania historii. W Tully opowieść startuje od rodzicielskiej męki nie po to, by dać szansę na uporanie się z problemem, ale po to, by problem wykręcić na kompletnie drugą stronę. Czuć tu wyraźnie wspierającą dłoń jednego z braci Duplass, który w samym filmie występuje, ale też wnosi do scenariusza nutkę swojego własnego twórczego stylu. Rozbija się to przede wszystkim o momenty naturalnego zmieszania bohaterów, czy posługiwania się schematami tylko dla obrócenia ich w emocjonalnie dotkliwy absurd. Ta zręczność do łączenia ze sobą potencjalnie niepołączalnych porządków okazuje się w efekcie największym zwycięstwem Tully: jest tu trochę Podziemnego kręgu, trochę przestylizowania z Ghost story, trochę naturalności Boyhoodu, najwięcej jednak trafnych obserwacji i prozy codzienności naznaczonej szczerym zawodem. W Tully całościowe wypalenie jest tylko potęgowane przez często nietrafiony humor i bolesne skróty scenariuszowe – momentami ma się wrażenie, jakby wszystkie filmowe niedoskonałości paradoksalnie czyniły film jeszcze pełniejszym doświadczeniem. W kolejnym małym Reitmanowskim arcydziele macierzyństwo zaskakująco nie okazuje się wcale katorgą ani błogosławieństwem – jest kolejnym elementem życiowego obowiązku, którego akceptacja jest tyle obowiązkowa, co nieunikniona.
I to właśnie o tym życiowym obowiązku rozwodzi się Reitman na łamach kolejnych obserwacji codziennych wzlotów i obijających chęci upadków. Stawia wymęczonych bohaterów przed nieistniejącym dylematem, drąży łamiącą ich niepewność, wyłuszcza pragnienie zmiany rzeczywistości, na którą i tak nie mają siły. Bez cienia pretensji spogląda na pchanych kolejami losu męczenników, którzy ugrzęźli w rutynie tak głęboko, że nawet spontaniczność wydaje im się wykalkulowana. Z takiej obezwładniającej beznadziei większość twórców szybko chciałoby wycofać się rakiem, szukając pomocy w nagłej zmianie postrzegania, oparcia wśród innych. Reitman decyduje się jednak na spojrzenie w głąb siebie i właśnie tam znajduje, paradoksalnie, pozorną ucieczkę od wyniszczającej rzeczywistości. Kreowana przez niego iluzja, w rzeczywistości będąca tak kuszącą niemożliwą alternatywą, w Tully staje się momentami tak realna, że obejmowanie i płacz z parą wygodnych papuci nabierają zupełnie innego, przerażającego znaczenia.