Hollywoodzkie sequele to bodaj najmocniej krytykowany aspekt Fabryki Snów. Nie bez przyczyny – choć zawsze znajdują się wyjątki od reguły, których filmowanie nie tylko ma jakiś sens, ale wyróżnia się na tle reszty (choćby John Wick 2), zbyt wiele mamy Nagich instynktów 2, Świętych z Bostonu 2 czy kolejnych taśmówek franczyz Piratów z Karaibów czy innych Transformersów. Do tej drugiej, mało szczęśliwej grupy dołącza druga odsłona bardzo ciekawego blockbustera z 2013 roku – Pacific Rim: Rebelia.
Akcja zostaje umiejscowiona 10 lat po wydarzeniach z oryginalnego Pacific Rim. Jake Pentecost (John Boyega), syn wielkiego bohatera, który poświęcił się, by ratować świat przed niezliczonymi oddziałami gargantuicznych bestii, schodzi na złą drogę, odcinając się od dziedzictwa jako drobny przemytnik działający w powojennej strefie. Gdy wpada w kłopoty, ratuje go z opresji przybrana siostra i zarazem jedna z głównych postaci pierwszej części – Mako (Rinko Kikuchi). W międzyczasie dochodzi do ataku starych wrogów.
Pierwsza część Pacific Rim posiadała pewne cechy, które wyróżniały ją spośród całej armii głośnych, pełnych akcji i wybuchów filmów spod znaku Michaela Baya czy innego wyrobnika tejże kategorii. Przede wszystkim za sterem stał arcyutalentowany i niesamowicie kreatywny Guillermo del Toro, który wniósł do „blockbusterskiej” maniery filmu pierwiastek swojej pasji tworzenia mrocznych, pełnych mistycznej, niemalże lovecraftowskiej grozy obrazów, i mieszania tego wszystkiego ze współczesną popkulturą. Jeżeli komuś podeszły takie klimaty, a nie ma ochoty na kolejny standardowy filmoburger, niechaj lepiej Rebelię sobie odpuści. Steven S. DeKnight spycha ten sequel do kategorii transformersopodobnych produktów, gdzie jedyne pocieszenie znajdzie się w kilku ciekawych scenach akcji z pierwszych etapów tego wątpliwej jakości widowiska. Później jest już tylko durniej i toporniej, a głównym plot twistem powinni poczuć się urażeni nawet najbardziej tolerancyjni, nastawieni na totalną rozwałkę widzowie. Sam punkt wyjścia wydawał się dość bezsensowny – słusznie zresztą, skoro film del Toro tak naprawdę klarownie zamknął pierwszy film. Dało się jednak oczywiście uczynić z Rebelii przynajmniej niezłą kontynuację. Inna sprawa, że szansa została zaprzepaszczana raz za razem, gdy kolejne dobre pomysły były zaczynane, a następnie pozostawiane odłogiem. Ileż to ciekawych wątków można by stworzyć, rozwijając ideę handlarzy Jaegerami ze złomowiska! Albo korporacyjnych starć o dorobek zakończonej już wojny z Kaiju. Zamiast tego mamy ponownie walkę o przyszłość świata – tylko tym razem bez odpowiedniej widowiskowości i zabawy popkulturowymi tropami w wydaniu del Toro.
Rebelia to jeden z filmów, w których instynktownie najbardziej współczuję aktorom – bo to im dostanie się najmocniej, choć ich najcięższą kulą u nogi są piszący ich siermiężne kreacje scenarzyści. Część obsady broni się lepiej, część gorzej, niektórzy w zasadzie pozbawieni są pola manewru. Ludzie piszący dialogi do tego filmu czy tworzący zarysy postaci powinni otrzymać zakaz wykonywania zawodu do odwołania. Klisza kliszę pogania, z kolei od suchych żartów i ripost ma się ochotę na wypicie całego Nilu. Pierwsza część również nie sypała genialnymi kwestiami, lecz zawsze warto zachować jakiś umiar. W dodatku cała ta błazenada robiona jest jak na wyścigi. Tu damy wątek ambitnego rekruta z kompleksami, gdzie indziej – wygłaszającą komunały siostrę-mentorkę. Choć to jeszcze nie jest najgorzej, bo spora część postaci po prostu nie ma żadnej wybijającej się cechy osobowości. Nieźle wyszli z tej sytuacji John Boyega i Scott Eastwood, którzy choć może nie stworzyli wybitnych kreacji, a jako wymuszony duet skłóconych kumpli (tymczasowo, oczywiście) wypadają kiepsko (znowu – to nie do końca ich wina), swoją grą aktorską co nieco potrafią uratować. Cokolwiek wnosi również Burn Gorman jako Gottlieb, choć to raczej spadek po pierwszej części. Za to Charlie Day już wcześniej miał momenty, gdy ciut za mocno szarżował z rolą – a Rebelia wyeksponowała jego największe przywary z gracją pijanego jelenia.
Zapomnijcie zatem o monumentalnych i jednocześnie wywołujących nerdowski uśmiech na twarzy scenach tudzież nerwowym wyczekiwaniu na każde pojedyncze natarcie Kaiju. Choć wszystko jest zdecydowanie większe, w żaden sposób nie przekłada się to na jakość czy przynajmniej podkreślenie siły wyrazu. Pacific Rim: Rebelia to tania podróbka poprzedniej części, w żaden sposób nieodstająca od szmir pokroju późniejszych części Transformers. Powiem nawet więcej: w przeciwieństwie do słabizny DeKnighta i spółki, Ostatni Rycerz przynajmniej podjął jakąkolwiek minimalną próbę inwencji. A to już jest naprawdę mocny zarzut.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe