Joel zajmuje się recenzowaniem horrorów, a okazjonalnie przeprowadzaniem wywiadów z reżyserami horrorów. Jeśli przeprowadzanie wywiadów polegałoby na obszernym krytykowaniu twórczości rozmówcy i niezamierzonym podsuwaniu mu pomysłów na kolejne filmy. Ale taki właśnie jest Joel – nadmiernie entuzjastyczny, w głowie ma milion pomysłów, a z ust wypada mu milion słów na minutę. Ewidentnie ADHD. Zepchnięty w głębokie odmęty friendzone’u przez współlokatorkę, do czego nie chce lub boi się przyznać, a jego desperacka nadzieja prowadzi do niespodziewanych konsekwencji. Kłopoty Joela zaczynają się bowiem w momencie, w którym robi coś niesamowicie głupiego – śledzi nowego chłopaka przyjaciółki, by przyłapać go na kłamstwie wobec niej. Nie spodziewa się skali tego kłamstwa. Nie spodziewa się, że przez przypadek trafi na spotkanie grupy wsparcia dla morderców i będzie musiał udawać, że zabijanie ludzie jest jego największą pasją.
Początek Dzikiej frajdy mnie zmylił. Joel to nierozgarnięty, niesympatyczny i irytujący typ, stereotypowy nieudacznik-nerd, który uważa, że chwalenie się podbojami przed dziewczyną jest spoko. W dodatku stalker. Film niebezpiecznie zbliżał się w rejony, gdzie ten bohater zraziłby mnie do siebie i dalej miałabym w głębokim poważaniu, co się z nim stanie. Tak się nie dzieje, bo twórcy doskonale wiedzieli, jaką historię opowiadają i jakiego dokładnie bohatera do niej wrzucić, by wszystko trzymało się kupy. Joel postawiony w niecodziennej sytuacji jest na tyle wygadany, żeby się wpasować i na tyle nierozgarnięty, że granica przejrzenia jego blefu staje się bardzo cienka. Napięcie rośnie. W dodatku od momentu, gdy na ekranie pojawiają się barwne postaci morderców i Joel nie musi już ciągnąć fabuły sam, zaczyna się robić naprawdę ciekawie.
Dzika frajda wyrasta z miłości do horrorów, filmowych morderców i gore. W postaciach znajdziemy nawiązania do Kill Billa, American Psycho, Halloween (i w ogóle wszystkich zamaskowanych rzeźników), Hannibala czy Jokera, a zapewne jest ich wiele więcej i więksi fani tej estetyki filmowej ode mnie dostrzegą je bez trudu. Mamy tu też prawdziwą uciechę z zabijania i to zabijania na bardzo różne, wymyślne sposoby. W filmie nie uświadczymy dwóch takich samych scen śmierci, krew leje się często i gęsto, flaki walają się pod stopami bohaterów. Widać, że na wszystko był jakiś pomysł i został konsekwentnie zrealizowany. Dzika frajda jest również bardzo dobrze zagrana. Choć postaci to niemalże chodzące stereotypy, każdy z aktorów daje z siebie wszystko, by nadać im charakteru. Umówmy się też, że w komediowej konwencji postaci nie muszą mieć nie wiadomo jakiej głębi. Moim faworytem jest tutaj Ari Millen, wcielający się Boba, który jest diablo inteligentny i fantastycznie niezrównoważony, a to co aktor wyprawia tą postacią na ekranie można dokładnie określić mianem dzikiej frajdy. I co by nie powiedzieć o charakterze Joela, ekspresyjność z jaką odgrywa go Evan Marsh zasługuje na uznanie szczególnie, gdy musi z siebie wyrzucić mnóstwo słów na jednym oddechu.
Choć fabuła rozgrywa się właściwie w trzech lokacjach i momentami motywacje postaci się gubią, nie przeszkadza to zupełnie w odbiorze filmu. Dzika frajda gra z konwencjami, jest napakowana świeżymi pomysłami i doskonale zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Nie pozostaje nic innego jak bawić się przy nim, można dziko, a można też na spokojnie przy piwku w sobotni wieczór.
Film można obejrzeć do 19 grudnia w ramach Splat!FilmFest na stronie internetowej festiwalu.