Słowo kontrast wywodzi się z późnołacińskiego contrāstāre, które przetłumaczymy dziś jako: „sprzeciwiam się”. Tenże wyraz, zawierający w sobie emocje związane z negacją i odrzuceniem, w użyciu liczy sobie tyle samo czasu, ile światem rządzi ludzkość. Pytając o największe wynalazki w dziejach epok, większość przytacza renesansowe machiny Da Vinciego, XIX-wieczne zrodzone z pary machiny i wyrastające dziś niczym głowy hydry nowiny technologiczne – prościej wymieniać nam to, co namacalne, niźli przyjrzeć się miejscu, skąd wywodzi się każda idea.
Umysł od samego zarania ewolucji, z trudem przekształcał wrogą dla człowieka rzeczywistość. Dobrą drogą stawała się ta krótsza, obarczona prostotą i pozbawiona komplikujących ją pytań. To właśnie wtedy zaczął powstawać podział – największe błogosławieństwo i zguba człowieczeństwa. Wraz ze zrzeszaniem się pierwszych plemion, ułożone zostały podwaliny przeszłego i przyszłego świata. Podział na naszych i waszych. Podział na czerń i biel.
Raz jeszcze lądujemy w Nowym Jorku. Dla przypomnienia mamy lata 20. XX wieku, a więc jego mieszkańców dzieli od nas tyle samo, co dzieli ich od stawiających pierwsze kroki ludzi – absolutnie nic. Świat wciąż jest czarnobiały, a tylko nieliczni są na tyle ciekawi, by odkryć to, co znajduje się pomiędzy.
W eleganckiej, skąpanej w bieli kawiarni, przypadkiem spotykają się dawne przyjaciółki Irene i Clare. Dwie Afroamerykanki udające białe kobiety. Jest to być może zasługa podbitej przez operatora ekspozycji, a może wystarczył sam puder – jedno i drugie stanowiłoby jednak pustą ekspresję, gdyby nie będące podstawą narracji kłamstwo. U Irene chwilowe, przybierające postać fantazji, którą czasem pozwala sobie wcielić w życie – ma przecież męża i dzieci, z którymi wspólnie zamieszkują w Harlemie. Dla Clare kłamstwo stanowi jedyne życie. Prawdy o jej rasie nie zna nikt za wyjątkiem Irene, nawet jej mąż, który otwarcie nienawidzi ludzi o kolorze skóry innym niż biały.
Dawna przyjaźń budzi zatarte przez czas uczucia, a przeżywający renesans Harlem przyciąga do siebie złaknioną Afroamerykańskiej kultury Clare. Otoczona przez kłamstwa kobieta na nowo rozbudza w sobie wonie zapachów powiązanych z wolnością i prawdą. Życie prowadzone przez Irene, to samo od którego tak usilnie uciekała Clare, zaczyna stawać się dla niej największą z pokus.
Przedstawiona w Pomiędzy historia, to przede wszystkim studium ciszy i ledwie zauważalnych subtelności. Powolna narracja, format kadru i poczucie wyobcowania sprawiają, że reżyserski debiut Rebecci Hall zawiesza się gdzieś pomiędzy kinem niezależnym, a tym typowo komercyjnym. Próżno znaleźć tu odpowiedzi na wiele nasuwających się pytań – jeżeli ulegniecie czarnobiałej wizji. Kluczem do rozwiązania większości kwestii, jest w tym filmie detal. Milisekundowe spojrzenia, powiewające na wietrze samotne dłonie i przypadkowe muśnięcia skóry. Aby doświadczyć tego wszystkiego, nie macie innego wyjścia, niż wniknąć pomiędzy tą wąską szczelinę, rozdzielającą narrację od ekspresji.
Ów odważny zabieg najprawdopodobniej by sczezł, gdyby nie dobrana obsada. Obok Tessy Thompson (Irene) i Ruth Negga (Clare) w filmie występuje także Alexander Skarsgård (John) oraz André Holland. Czwórka aktorów wynosi wcale nie tak pieczołowicie skonstruowaną fabułę na prawdziwie satysfakcjonujący poziom.
Decydując się na seans Pomiędzy warto podejść do tego filmu w sposób podobny, co do teatralnego spektaklu. Nie wszystko tu zrozumiemy, bo nie wszystko pragnie być zrozumiane. Na niektóre pytania lepiej nie odpowiadać, bo często sama tajemnica ciekawsza jest od tego, co się za nią kryje. Nowy Jork lata 20. XX wieku. Od tego czasu zdążyło zmienić się wszystko, a jednocześnie nic. Ten sam śnieg pokrywa co roku skąpany w mroku świat, by choć na chwilę przykryć pozostawiane przez nas kłamstwa.
Ilustracja wprowadzająca: fot. Netflix