Stabilność w życiu Marka Graysona to rzadki gość. Finał nie mógł być więc łagodnym domknięciem wątków, a jego główną osią jest pewien wąsaty egomaniak. Thragg jako postać przeszedł interesującą drogą. Od utraty swego majestatu, poprzez odzyskanie godności wojownika, aż po pozycję niezbyt zrównoważonego watażki i opiekuna swoich podkomendnych. Słowem – Kirkman dał nam łotra, na jakiego zasługiwaliśmy. Na dodatek tam, gdzie się pojawia, pewna jest widowiskowa bitka, a ta w płomieniach Słońca z Markiem zasługuje na panegiryk. Niegdysiejszy władza imperium Viltrum uderza ostatecznie, ale nie tylko on przypomina o sobie głównemu bohaterowi i jego sojusznikom.
Nie przypominam sobie wśród całego tuzina tomów Invincible’a ani jednego, w którym wiało nudą. Bywało, że Kirkman budował napięcie pod kolejne wydarzenia, powodując zmianę rytmu wydarzeń, ale nie były one trwałym przestojem czy wypełniaczem pustki między większymi rozdziałami. Seria obfitowała za to w szereg zaskakujących wydarzeń, często takich, które nie są wygodne dla czytelnika, ani grzeczne i ładne, mieszczące się w kanonie rozrywkowego komiksu. Kirkman poruszał tak trudne tematy jak aborcja czy problemy w rodzinnych relacjach, zarówno partnerskich, jak i rodzicielskich. I nie jest to ogólnikowe podejście do tych zagadnień, a niekiedy ich dogłębna analiza.
Wielkie wydarzenia i batalie zawsze stanowiły jedynie część Invincible’a, a prywatne życie Marka i jego rodziny bywało nawet bardziej emocjonującym elementem niż kolejne krwawe starcia. W ostatnim tomie widzimy między innymi dorastanie dzieci Graysona, zarówno ze związku z Eve, jak i tego zrodzonego z pozamałżeńskiej relacji. Bardzo, bardzo kontrowersyjnej zresztą. I jak zwykle Kirkman poradził sobie z tym znakomicie, nie zostawiając niedosytu, ale gdzieś tam chciałoby się czegoś jeszcze. Jak to zwykle zresztą bywa z każdą dobrą opowieścią, nawet jeśli zakończenie jest idealne.
Część batalistyczna Invincible to sprawa, na której można zbudować kilka osobnych artykułów. Tu chylić czoła należy przed Ryanem Ottleyem i Cory’m Walkerem, którzy w ciosach rozbijających ciała wrogów na części potrafili uchwycić pewien artyzm i sens. Ich walki to nie czysta rzeź, a raczej nie tylko, bo w tej całej posoce i fruwających częściach anatomicznych jest pewna dramaturgia, jaką niegdyś zaobserwować można było w Dragon Ballu. Zresztą to niejedyna analogia, jaka nasuwa mi się z kultową serią Akiry Toriyamy. A przy tym ci dwaj dżentelmeni pięknie ukazują rodzinne ciepło i ludzkie uczucia, nawet jeżeli połowa postaci nie przypomina ludzi.
Image Comics ma zupełnie inną politykę wydawniczą niż Wielka Dwójka. Nie eksploatuje swoich ikonicznych bohaterów do granic rozsądku, choć takowych posiada, a sami superbohaterowie stanowią jedynie element złożonego świata. Co prawda Invincible nie powstałby bez pewnych inspiracji Marvelem i DC, ale stanowi dowód na to, że autorska wizja jest lepsza niż fabryka przygód herosów, gdzie czasem na setkę wyrobników trafi się artysta. Egmont odstępuje kilku mniejszym wydawcom pozycje z Image, ale gdyby kiedyś sięgnął po coś jeszcze z tej stajni, to nie był by to zły ruch. Sam Invincible tom 12 to świetny finał świetnej serii i lepszego nie moglibyśmy sobie życzyć. Warto sięgnąć po serię Kirkmana, zwłaszcza jeśli standardowe superhero nieco Wam już zbrzydło.
Tytuł oryginalny: Invincible The Ultimate Collection Vol. 12
Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunki: Ryan Ottley, Cory Walker
Tłumaczenie: Agata Cieślak
Wydawca: Egmont 2021
Liczba stron: 344
Ocena: 90/100