Jako że najważniejsze wątki pitbullowej sagi na dobrą sprawę pozamykał Pasikowski, Vega na pierwszy plan wysunął Gebelsa (jak zwykle solidny, ale już chyba nieco zmęczony Andrzej Grabowski). Naprzeciw niego postawił psychopatycznego specjalistę od bomb (cudaczny, przeszarżowany występ Przemysława Bluszcza), a całość wepchnął w realia końca ubiegłego wieku z szalejącą grupą Pershinga (Tomasz Dedek) na czele. Z czasem, po latach, ich starcie przechodzi na teren osobisty.
Kto śledzi twórczość tego kontrowersyjnego twórcy, ten wie, że każda jego kolejna produkcja zrzuca kolejne warstwy wulgarnego komizmu na rzecz próby konstruowania kina idącego w poważniejszą tematykę. Nawet tragiczna Pętla miała swój biblijny motyw syna marnotrawnego, a niedawne Small World tym dosadniej pokazuje, że Vega zaczytuje się w Piśmie Świętym. Pitbull co prawda nie jest do końca zlepkiem oderwanych od siebie scenek i ma, powiedzmy, jako taką konstrukcję, jednak w dalszym ciągu nie wyzbywa się do końca scen groteskowych (nie zawsze zamierzenie) i dziwacznej zmiany dynamiki.
Na przykład czołowy polski wyrobnik filmowych taśmówek nie byłby sobą, gdyby nie wplótł po drodze jakichś wątków dziwnej treści. I tak w środku policyjnego dramatu pojawiają się bezsensowne wątki romansowe, w których kobiece bohaterki grają… karykatury kobiet. W innym miejscu fabułę przecina „gang” studentów informatyki okradających wille z gracją przewyższającą hakerów z amerykańskich filmów lat 80., a wszystkiemu wtóruje product placement z nieśmiertelnym Cinkciarzem na czele.
Ale i tak wszystkie laury zbiera ostatni akt, gdy w momencie próby Gebels – dotąd postać mająca dotąd chyba więcej odcieni szarości od Franza Maurera – dzięki radzie znajomego duchownego zaczytuje się w Księdze Wyjścia. Odtąd cała fabuła zostaje podporządkowana historii ucieczki Izraelitów spod egipskiego jarzma – a Vega z wrodzoną subtelnością monster trucka przenosi kolejne jej fragmenty w skali niemal 1:1. Sam Gebels szybko jawi się w niej jako odbicie starotestamentowego Boga (tak, dosłownie), jego syn to współczesny niby-Mojżesz, fatalnie napisany antagonista uosabia zaś ramzesową pychę. Oczywiście wtedy wszelkie zasady zdrowego rozsądku zostają zawieszone, bo przeszkadzałyby filmowi, a bohaterowie Pitbulla robią dosłownie to, co chcą. O interesującym przedstawieniu grupy Pershinga też zapomnijcie – gdzieś tam śmignął po drodze.
W kolejnym swoim filmie Patryk Vega stara się stworzyć obraz z misją – i chyba faktycznie w to wierzy – ale prędzej czy później twórcze ograniczenia dają o sobie znać. Najnowszy Pitbull jest filmem bez sensownego scenariusza, w którym ludzie nie potrafią normalnie rozmawiać i normalnie się zachowywać. I to jeszcze jakoś mogłoby przejść, gdyby narracja nie była tak nadęta i ciężkostrawna przez pseudoreligijny patos. I chyba do tego trzeba się przyzwyczaić, bowiem wątpliwe jest, by w najbliższym czasie ludzie przestali chodzić na takie filmy. Ze swojej strony zalecam: lepiej idźcie zamiast tego na Furiozę.