Wydawnictwo Egmont w grudniu wydało nie tylko szereg znakomitych premier, ale i wznowiło kilka tytułów, które dłuższy czas cieszyły się statusem białych kruków, a tym samym i barbarzyńsko wysoką ceną na rynku wtórnym. Wśród nich znalazł się Sandman: Noce nieskończone, komiks niebędący co prawda częścią dekalogu Neila Gaimana, ale jego uzupełnieniem. Ukazuje on historie z udziałem krewnych Sandmana – Nieskończonych, od posępnego i tajemniczego Losu, do zakręconej i niestabilnej Maligny. Gaiman przyzwyczaił czytelnika do swego rodzaju gawędziarstwa, narracji snutej leniwie i na rozmaite sposoby, podzielonej na krótsze formy. Tak jest i tutaj – każdy z siódemki dostaje swoją historię. Gwoli wyjaśnienia – sami Nieskończeni to fizyczne wcielenia odwiecznych zjawisk mających miejsce od zarania dziejów. Można więc wziąć ich za pewien rodzaj bogów, lecz w istocie są czymś znacznie, znacznie większym.
Jak każdy zbiór opowiadań, tak i Noce nieskończone zawierają gorsze i lepsze opowieści. W przypadku Neila Gaimana trudno o zły czy nawet przeciętny scenariusz, schodzący poniżej dość wysoko postawionej poprzeczki. Rozpacz wyróżnia się w swej rodzinie. Nieforemna, będąca uosobieniem fantazji turpisty, przeraża o wiele bardziej, niż ponury i tajemniczy Los czy przypominający członka The Cure Sen. Za oprawę wizualną jej opowieści odpowiedzialni są Barron Storcy i Dave McKean, który stworzył Klatki i Azyl Arkham. Wraz z pisarzem, pozwalają sobie solidnie namieszać w głowie odbiorcy – przewidywalne i nadmiernie wydumane wizje Rozpaczy i jej działalności to dla nich zbyt mało. To, co prezentują, jest do bólu prawdziwe, absurdalnie wręcz codzienne. Bez wielkich tragedii, bez scenicznych dramatów. Jak pisał sam autor o tej postaci – Jest w tysiącach tysięcy poczekalni i pustych ulic, w szarych budynkach i anonimowych hotelach. I chyba te słowa najlepiej ją podsumowują.
Maligna wyróżnia się wśród grupy swojego nadto poważnego i budzącego lekkie ukłucie niepokoju rodzeństwa. Czytając opowieść z jej udziałem mamy okazję zobaczyć prawdziwą feerię kolorów i niesztampowego kadrowania. Najmłodsza z Nieskończonych jest osobą nietrzymającą się jakichkolwiek logicznych ram, mentalnie sprawiającą wrażenie na wpół obłąkanego dziecka, które przy całym swym szaleństwie widzi i wie znacznie więcej, niż dorośli. Psychodeliczne kadrowanie i fragmenty tekstu pozornie pozbawione sensu, nadają całości tego charakterystycznego, onirycznego smaku niczym z dzieł doktora Seussa. Bill Sienkiewicz w roli ilustratora wydaje się kimś jak najodpowiedniejszym do tak zwariowanej i nietuzinkowej narracji.
A co z pozostałymi opowieściami? Jak pisałem, Neil Gaiman nie jest twórcą pozwalającym sobie na słabe dzieła, tak więc i te nieco bledsze w porównaniu z powyższymi historie wciąż są dobre. Śmierć w Wenecji opowiada o niekończącym się żywocie pewnego weneckiego bawidamka i hulaki, który jakimś cudem uniknął przez wieki wizyty po drugiej stronie. Serce gwiazdy to iście międzygwiezdna opowieść, która przenosi nas w dawne dzieje, gdy Pożądanie i Sen nie mieli jeszcze ze sobą na pieńku. To historia z nutką romantyczności, przedstawiająca Zniszczenie, który wieki temu porzucił swą rolę, pozostawiając destrukcję istotom lubującym się w wyżynaniu własnego gatunku, czyli ludziom. Rozdział poświęcony Pożądaniu, Jak poznałam smak pożądania, to nasycona erotyzmem historia, w której przewijają się motywy nordyckie i romantyczne. Ma w sobie ogromną dawkę kobiecości i ukazuje jej prawdziwą siłę i niezależność, bez feministycznego zacietrzewienia. Tom kończy opowieść z udziałem Losu, w której Najstarszy z Nieskończonych prezentuje swój fach. Mogłoby się to wydać najmniej interesujące spośród wszystkich siedmiu opowieści, ale wystarczy jedno spojrzenie na zakapturzonego bohatera aby wiedzieć, że jest to najbardziej odpowiednia opowieść z jego udziałem.
P. Craig Russell, Milo Manara czy Miguelanxo Prado to nazwiska znane komiksowemu światkowi od dawna, również z kart pozostałych tomów Sandmana. Myślę, że nie muszę rozpisywać się na ich temat i po raz kolejny chwalić ich za kunszt. Pozwolę sobie jednak na kilka słów o pozostałych autorach. Glenn Fabry ukazuje nieco inne oblicze niż to, jakie mamy okazję oglądać na okładkach Kaznodziei, dla mnie o wiele bardziej strawne, a znowuż Frank Quitely stawia na harmonię i ład, podkreślając ogromną wagę służby Losu. Siedem wspaniałych podróży, nie tylko pod względem literackim, ale i graficznym- to właśnie gwarantują Noce nieskończone.
Gdzieś w odmętach internetu natknąłem się na opinie, iż każdy tom wydany poza dziesiątką właściwych Sandmanów to skok na kasę. Że Sandman: Uwertura to odgrzewany kotlet, zaś twory jak Noce nieskończone to niepotrzebne poszerzanie świata i rozmienianie go na drobne. Osobom o tej opinii życzę udanych koszmarów – ograniczanie się bowiem do podstawy serii o Władcy Snów musi być ukarane najokrutniejszymi nocnymi nawiedzeniami. Noce nieskończone to oczekiwane przeze mnie wznowienie i cieszy mnie, że mimo zakończenia sagi z Władcą Snów, znów mogę zagłębić się w jego wspaniały świat. Co prawda Sandman, jako część uniwersum DC, pojawia się sporadycznie na kartach klasycznych komiksów wydawnictwa, jak ma to miejsce obecnie w Dark Nights: Metal, ale to już nie ten Sandman i nie to samo Śnienie co w oryginale u Gaimana.
Tytuł oryginalny: Sandman: Endless Nights
Scenariusz: Neil Gaiman
Rysunki: Barron Storcy, Milo Manara, P. Craig Russell, Miguelanxo Prado, Bill Sienkiewicz, Dave McKean, Glenn Fabry, Frank Quitely
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawca: Egmont 2017
Liczba stron: 160
Ocena: 90/100