Co jakiś czas kino amerykańskie dokonuje próby krytycznego spojrzenia na swą historię – czy to tyczącej się jakiegoś ważnego wydarzenia historycznego, czy konkretnej instytucji. W ten właśnie sposób rodzi się kino moralnego niepokoju, które skłania do dyskusji i przemyśleń. Recenzja ta nie opisuje niestety przedstawiciela, należącego do tej znamienitej grupy, lecz dzieło, które miało na to pewne szanse, acz z różnych powodów ja zaprzepaściło.
„Wstrząs” opowiada o autentycznej historii doktora Bennetta Omalu (Will Smith) – lekarza, który wysunął teorię o współzależności urazów głowy zawodników NFL z ich samobójstwami po zakończeniu kariery. Mężczyzna postanawia działać, wyciągając te skrzętnie ukrywane przed społeczeństwem fakty. Jego opinia spotyka się z agresywną reakcją środowiska NFL, która szybko wytacza mu wojnę.
Zobacz również: Nowy zwiastun 3. sezonu „Domu grozy”
Film Petera Landesmana z pozoru uderza w mocne tony. Widać tu próby stworzenia widowiska o kąśliwości niemalże na poziomie „Spotlight” – wielką walkę o prawdę, która jest zwalczana. Na przeszkodzie ku temu stanęły jednak dwa powody. Po pierwsze, i chyba najważniejsze, sam temat nie jest na tyle ważki i uniwersalny dla społeczeństwa, aby w pojedynkę ponieść dane dzieło, w przeciwieństwie do – odnosząc się po raz wtóry do obrazu McCarthy’ego – kościelnego skandalu pedofilskiego. Tam kontrowersje i skala problemu przemawiały do ludzi, zanim w ogóle wybrali się na seans. „Wstrząs”, choć również zajął się dość istotnym społecznym problemem, ma wagę bardziej lokalną, niż uniwersalną. Potrzeba zatem uderzyć z tematem z odpowiednią siłą wyrazu.
Płynnie przechodzimy tym samym do drugiego powodu – kwestii związanej już z samymi twórcami, zadowalającymi się tworzeniem typowej gatunkowej sztampy. Podczas tworzenia swego dzieła Landesman ułatwił sobie życie tak bardzo, jak się tylko dało. Na polu bitwy po jednej stronie ustawił nieskalanego rdzą rycerza w lśniącej zbroi, po drugiej z kolei – armię bezdusznych, korporacyjnych okrutników, którzy w zdecydowanej większości nawet jeśli przez moment się zawahają, zaraz natychmiast zduszą w zarodku poczucie winy, prąc dalej. Czarno-białość zarysowanej problematyki jest tak widoczna, że jakiekolwiek wątpliwości, kto ma słuszność, praktycznie nie istnieją. Można by wręcz złośliwie dodać, że gdyby świat posiadał tak czytelne podziały na dobro i zło, dawno temu zapanowałby na nim pokój. Wątek Omalu – imigranta chcącego stać się idealnym Amerykaninem i dostrzegającego po drodze aktualny brak ideału ucieleśnionego – także został częściowo zmarnowany. Brakuje tu jakiejś krytycznej kropki nad „i”, a za dużo typowych hollywoodzkich frazesów.
Zobacz również: „Mały Książę” nie dla Amerykanów
Ocena obrazu podnosi się jednak znacząco dzięki aktorom, których gra wydobyła produkcję z otchłani przeciętności. Po dość kiepskiej passie Will Smith przypomina nam, że gdy się postara, potrafi stworzyć naprawdę dobrą kreację. A wbrew pozorom, samo świetne opanowanie nigeryjskiego akcentu nie wystarczyłoby do uczynienia z bądź co bądź prostej postaci coś ponad to. Jego Omalu ma charyzmę i pasję, której tak bardzo brakowało scenarzystom. Wzorowo partneruje mu Alec Baldwin, wcielając się w skruszonego byłego lekarza zawodników, a także David Morse, pojawiając się co prawda dość krótko, ale wystarczająco długo, by swą wyrazistą rolą odcisnąć na filmie piętno. Prawdziwy popis daje jednak niezawodny Albert Brooks, wcielający się w mentora Omalu. Jest tak przekonujący, że usuwa w cień nawet Smitha. Ocena ogólnego poziomu aktorstwa byłaby jeszcze wyższa, gdyby nie bardzo nieudany wątek Premy Mutiso (Gugu Mbatha-Raw), żony Omalu. Dawno na dużym ekranie nie było tak źle napisanej postaci kobiecej. Prema służy niemalże tylko i wyłącznie do bycia biernym oparciem dla ukochanego. Same okoliczności pojawienia się jej niemalże sugerują, że została w jakiś sposób zmuszona do życia z szanownym doktorem. A o to z pewnością nie chodziło twórcom.
Zobacz również: W kogo w „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” wcieli się Jena Malone?
W ostatnich minutach „Wstrząsu”, gdy prawda zaczyna triumfować, sprawa zatajania informacji o stanie zdrowia futbolowych graczy zostaje przyrównana do oszukańczych metod, jakimi w swoim czasie posługiwały się koncerny tytoniowe. Wielu widzów ma pełne prawo przypomnieć sobie dzięki tej analogii o znakomitym „Informatorze” Michaela Manna. Gdyby produkcja Landesmana miał choćby pierwiastek jakości rzeczonego hitu z Alem Pacino i Russellem Crowem, recenzja wyglądałaby zupełnie inaczej. A tak otrzymaliśmy po prostu kolejną pozycję z cyklu „oparte na faktach”, która w najlepszym razie jest niezła.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe