Najnowszy film leciwego reżysera, któremu za dwa lata stuknie osiemdziesiątka, jest mocno zanurzony w literaturze. Nie tylko scenariusz, napisany przez Irlandczyka Cólma Toibína (autor powieści Brooklyn), oparty jest luźno na noweli Maxa Frischa (jemu również obraz jest dedykowany). Także głównym bohaterem jest – niespodzianka – pisarz.
Max (Stellan Skarsgård) przyjeżdża do Nowego Jorku, by promować swoją najnowszą powieść. Jednym z głównych wątków utworu literackiego jest roztrząsanie przeszłości – autor wspomina namiętny romans z pewną kobietą, których drogi rozeszły się dość gwałtownie. Niewykorzystana szansa, decyzje, których do końca życia będziemy żałować – to główny temat filmu. Jednak wracanie do przeszłości jest może i podróżą sentymentalną, ale przede wszystkim niepotrzebnym, niemalże masochistycznym rozdrapywaniem starych ran.
Max, pomimo iż jest żonaty, a jego partnerka Clara (Susanne Wolff) ciężko pracuje w Nowym Jorku, by wypromować jego książkę, postanawia za jej plecami spotkać się „tą” mityczną kobietą. Rebecca (Nina Hoss) wita go bardziej niż lodowato. Po szesnastu latach od rozstania jest świetnie zarabiającą prawniczką, która wydaje się straciła zupełne zainteresowanie swoim dawnym kochankiem. Odrzuca jego zaproszenie na spotkanie promocyjne, ale ten zjawia się niezapowiedziany w jej domu. Następnego dnia kobieta zaprasza go na wyprawę do Montauk, gdzie kiedyś spędzili pamiętny weekend, opisany przez niego w książce. Max okaże się starym, naiwnym głupcem, który zupełnie nie zdaje sobie sprawy, czym owa podróż w przeszłość okaże się być.
Powrót do Montauk Schlöndorffa (reżyser kultowego Blaszanego bębenka) jest świetny od strony realizatorskiej, ale ma kilka poważnych problemów. Trudno znaleźć emocjonalny punkt zaczepienia, żeby zanurzyć się w historii. Szwendające się po ekranie postacie ani nie są sympatyczne, ani jakoś bardzo interesujące. Max jest zblazowanym dupkiem, który nie widzi świata poza swoim nosem. Z jego ust padają piękne anegdoty z przeszłości, ale to otwieranie się na ludzi to tylko pozory. Jego żony do końca nie można zrozumieć – niby go kocha, a przymyka oko na jego kretyńskie zachowanie. Rebecca jest lodowata niczym Królowa Śniegu. W końcu, kiedy już prawie się poddajemy, dwadzieścia minut przed końcem, dochodzi w końcu do uwolnienia drzemiącej gdzieś namiętności. Tylko dzięki bezbłędnej kreacji Niny Hoss udaje się z widza wycisnąć łzę. Kto przetrwał poprzedzającą to część filmu, ten otrzymał nagrodę.
Zobacz również: I, Tonya – recenzja łyżwiarskiego filmu z Margot Robbie
Gorzki film o samotności i straconych szansach wyglądał dobrze na papierze. Na ekranie zabrało jakże potrzebnej empatii, by móc zrozumieć to, co czują bohaterowie. A to, w przypadku Powrotu do Montauk, grzech największy.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe / Bomba Film