Pierwsze fragmenty filmu są typowe dla produkcji, której poprzednik miał być całością zamkniętą. W gabinetach zapadły inne decyzje, co odbija się na otwarciu. Daniel Craig żegnał się już w Spectre, stąd byle co nie może sprawić, że wróci jeszcze choćby na pół misji. Wiedzie sobie spokojne życie z Madeleine, jeździ po Włoszech, jest fajnie. Jeździ jednak akurat tam, gdzie znajduje się grób Vesper Lynd. Dlatego też, z góry można założyć, że kiedyś będzie chciał go odwiedzić i że właśnie od tego wydarzenia w jego życiu zacznie się znowu dziać.
Nowy Bond buduje historię na podstawach poprzednich, z wyróżnieniem Spectre. To trochę jego problem, bo nawet pomimo, że lubię poprzedni film Mendesa, nie sposób nie stwierdzić, że fundamenty do dalszego opowiadania o sprawach niedokończonych zostawił dość wątłe. Fabuła traci więc na tkaniu jej dalej wokół bezbarwnej postaci Christopha Waltza, jego tajemniczej organizacji, ale przede wszystkim na związku Madeleine z Jamesem. Drugi już film wmawia się nam, jak wielka to miłość i jak ważna relacja, a postacie wciąż cechuje kompletny brak chemii. Choć Craig i Lea Seydoux to dwójka znakomitych aktorów, po prostu nie mogą wypracować na ekranie tego, co tak naturalnie wypadło z Evą Green. Choć scenariusz stara się podbudować tę relację jak może, jest w niej cały czas coś, co nie pozwala w pełni wybrzmieć. A co dopiero pociągnąć emocjonalnie ponad 160-minutowy film.
Film, który w samym szkielecie nie jest niestety niczym więcej, niż dość przeciętnym sensacyjniakiem. Choć jest ładny, świetnie nakręcony i zainscenizowany, trudno znaleźć tu sceny, które zapamiętamy i które będą w stanie wyrzucić szczękę na podłogę czy oczy z orbit. Dzieje się sporo, o tempo mimo przestojów zadbano, jednak szczególnie z uwagi na stawkę i rolę Nie czas umierać w serii można było oczekiwać czegoś więcej. Tak, aby wyszło poza solidną bondowską średnią, jak zwykle rozdzieloną między bardzo zróżnicowane krajobrazy.
Wspomniałem już o ciągnięciu nie najlepszych wątków Madeleine oraz Blofelda, a wydaje się to o tyle bardziej chybione, że bardzo dobrze wypadają nowe postacie. Świetne wejście do serii notuje Lashana Lynch, znając swoje miejsce w szeregu i mimo przejęcia bardzo ważnej roli nie próbując zawłaszczyć ekranu dla siebie. To, co przed premierą było pretekstem do internetowych burz, rozwiązano znakomicie. Dobry jest też Rami Malek, w roli typowo bondowskiego chodzącego archetypu złola. Po najbardziej absurdalnym Oscarze ostatnich lat będącym jego udziałem, a właściwie, patrząc na okres zdjęciowy, na fali tej nagrody, mogłoby się wydawać, że jego postać znowu pójdzie wyłącznie w atrybuty wizualne. Wybór obsadowy jest jednak trafiony, bo świetnie uwypukla zarówno jego aktorskie maniery, jak i kryje niedostatki. Tylko nadanie imienia Lucyfer nie było konieczne. Jest jeszcze Ana De Armas, ale tutaj nie ma co się zbyt długo rozwodzić, bo jej postać nie ma niestety absolutnie żadnego znaczenia. Szkoda, bo mam wrażenie że w przypadku wydania tego filmu terminowo oraz bardziej wyrazistej roli, mogłaby już niebezpiecznie blisko zbliżyć się do półki aktorskich ikon współczesnej popkultury. Tej, na której siedzą Margot Robbie, Scarlett Johansson czy Emma Stone.
Długość trwania serii też daje się już Bondowi we znaki, jednak reżyser i scenarzyści starają się tu wejść w dialog z jego współczesnym wizerunkiem, co wychodzi filmowi bardzo na plus. Można powiedzieć, że dostosowują 007 do obecnych realiów. Co najważniejsze jednak, robią to bardzo naturalnie. Postać ta, od zawsze budowana na mniej lub bardziej uroczych archaizmach, nieco się już gubi w dzisiejszym świecie. Świetna scena z Aną De Armas, podającą mu garnitur wyraża najlepiej to, jak najsłynniejszy agent Jej Królewskiej Mości musi zmienić swe podejście do kobiet. Podejście do świata natomiast redefiniuje u niego właściwie cały film.
Co najważniejsze jednak, mimo oczywistych ubytków scenariusza, dużej ilości czystej ekspozycji czy nadgorliwości w objaśnianiu oczywistej symboliki, film spełnia swoją misję wyładowania odpowiednio dużego ładunku emocjonalnego w związku z faktem, że jest to pożegnanie Daniela Craiga z rolą Bonda (teraz już nie powinno się to odkręcić). Nie wiem, jak oni to robią, ale zakończenie wybrzmiewa i w swojej prostocie trafia w odpowiednie struny, będąc jedną z najbardziej emocjonalnych rzeczy, jakie widzieliśmy w blockbusterach w ostatnich latach. Za te przeżycia można Nie czas umierać wybaczyć naprawdę wiele.
Jakieś pół roku temu największe piłkarskie kluby świata wyskoczyły z Super Ligą, chcąc zawłaszczyć całą branżę dla siebie. Przeciwnicy tego rozwiązania, czyli zdecydowana większość obserwatorów, mówili, że mecze pomiędzy największymi tego świata spowszednieją i stracą na atrakcyjności, bo większym świętem jest coś, gdy powtarza się rzadko, niż gdy możemy to obserwować co tydzień. Nowy Bond i moje uczucia z nim związane potwierdzają te tezę w branży filmowej. Znaczy to, że zawsze w konkretnym momencie większe emocje będą towarzyszyć jednemu filmowi na cztery lata, niż czterem na rok. Dlatego też, gdyby dokładnie taki sam wydano pod banderą jakiejkolwiek innej serii, pewnie kręciłbym nosem. Tu jednak, oprócz wspomnianej, zdarzającej się rzadko ekskluzywności, pozostał brytyjski sznyt i klasa. A tego, jak mówił klasyk, kupić się nie da.