Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni – recenzja filmu! Marvelu, czy ci nie żal?

Łukasz Kołakowski, 25 sierpnia 2021

Ratusz Miasta Stołecznego Warszawa organizował kiedyś kampanię promującą budżet obywatelski. Jej logo (które załączę na końcu tekstu, abyście mogli zrozumieć moją szeroko zakrojoną metaforę w praktyce) składało się z mapy stolicy złożonej z kilkudziesięciu kół zębatych. Miała ona prawdopodobnie symbolizować, jak dobrze działający mechanizm może stworzyć ze stolicy jej społeczność. Każdy z osobna ma przecież wpływ na kształt budżetu. Nie jest to jedyny znaczek z wykorzystaniem tego typu motywu, znakomita większość z nich ma jednak poważny mankament. Nie trzeba nawet dobrego matematyka, żeby stwierdzić, że tego typu konfiguracja kół zębatych nie ma prawa działać. Są na tyle zakleszczone, że nie będą mogły sobie pozwolić na żaden ruch. Trochę tak, jak Disney z nowymi filmami MCU.

Z pozoru wszystko jest tu bowiem okej. Cały czas jakaś żonglerka gatunkami, cały czas dość uznani twórcy, coraz to nowe ciekawe nazwiska w obsadzie i tym podobne rzeczy. Układ jest jednak zakleszczony przez dolary i fanów, oddających je za bilety w kasach kin. Doskonale widać to na przykładzie poprzedzającej Shang-Chi w filmowym uniwersum Czarnej Wdowy i konkurencyjnego, wydanego chwilę później Legionu samobójców Jamesa Gunna, którym nie tak dawno zachwycałem się w swojej recenzji. Choć te dwa filmy to według mnie totalnie inna liga, której porównywanie wręcz nie przystoi, Gunn przegrał rywalizację z Natashą Romanoff na każdym polu. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o wyniki finansowe.  Słyszałem jednak dość dużo opinii od fanów mówiacych, że to dzieła na podobnym poziomie. Choć tak jak wspomniałem, dla mnie to jak porównywać Real Madryt i Podbeskidzie, utwierdziło mnie to w przekonaniu, że MCU czeka stagnacja. To zakleszczenie, które ładnie wygląda na logo, więc nigdy nie będzie nawet myślał o tym, żeby je zwalczać.

fot. materiały prasowe

Teraz mamy Shang-Chi, film, który mógł być na to poszerzenie marvelowych horyzontów i wypłynięcie na nieznane wody doskonałą okazją. Jest przecież Azja, orientalne klimaty, kino kopane, będąca na fali Awkwafina i nieśmiertelny Tony Leung. Przedsmak tego, jak bardzo może to jednak nie zadziałać w ograniczonych disneyowych ramach mieliśmy już jednak w Mulan. Tu jest lepiej, choć do ideału jeszcze daleko. Słowem, tak, to kolejny typowy film Marvela, jednak taki, w którym znudzony uniwersum widz znajdzie jakieś plusy.

Zobacz również: Legion samobójców: The Suicide Squad – recenzja filmu! Rozdziobią nas szczury, rozgwiazdy…

Nie płyną one jednak z tego, z czego mogłyby, czyli z dalekowschodniego zorientowania filmu. Disney znowu funduje orient w wersji maksymalnie light, ograniczając się wyłącznie do nawiązań i nie zmieniając narracji i fabuły sztampowego superhero. Języka jest tyle, żeby amerykański widz nie musiał czytać zbyt dużo napisów, obcej dla niego kultury również. Dowolne kino akcji bezpośrednio z tamtych stron globu zje Shang-Chi w przedbiegach. Nie nadrobi jednak niedostatków budżetowych.

Shang-Chi and the Legend of the Ten Rings - otrzymaliśmy pierwsze spojrzenie na film i przybliżoną datę premiery zwiastuna!

fot. Entertainment Weekly

Bo choć mordobicia w większości filmu też nie za bardzo emocjonujące, produkcja Destina Daniela Crettona ma nam do zaoferowania dwie kapitalne sceny akcji, które utrzymają widza w zainteresowaniu na krawędzi fotela. Znana z trailera sekwencja walki w autobusie jest świetna, dynamicznie zainscenizowana i pomysłowa, a przy okazji dokładająca nam do charakterystyki głównych bohaterów więcej, niż przydługi wstęp. Choć na początku wydaje się, że tytułowy protagonista będzie nudny, bitka w przegubowym pojeździe daje mu duże pole do popisu. Podobnie jest z walką na rusztowaniu ogromnego wieżowca, która również udanie pozuje na bardzo dobre kino akcji. Próżno było takiego szukać we wcześniejszych produkcjach studia. Jako że rankingów rozkładających uniwersum powstaje na pęczki, ten szeregujący najlepsze sceny akcji będzie miał poważnych kandydatów do ścisłej topki. Jest jednak jeszcze jeden, który zyskał pozycję około podium.

Zobacz również: Free Guy – recenzja filmu. Będę grał w grę

Mowa o czarnym charakterze, który nie jest tutaj tak do końca czarny, a stanowi bardzo duży atut filmu. Rzadko kiedy można to powiedzieć o filmie Marvela, ale tutaj mamy do czynienia z antagonistą wykreowanym znakomicie, będącym jednocześnie świetnym kontrastem dla rozwoju głównego bohatera, jak i złamanym przez życie człowiekiem z planem, który jest jednoznacznym aktem desperacji. Choć do działań pcha go tu często przypadek, widz cały czas ma z tyłu głowy nieco zrozumienia, jak i rozczulenia nad ciążącą nad nim sytuacją. A wszystko w kapitalny sposób odgrywa Tony Leung, ikona dalekowschodniego kina. Kiedy pokazywał on klasę m.in. u Johna Woo, większości fanów Marvela nie było jeszcze w planach przyszłych rodziców. Dobrze więc, że oni również mają okazję zobaczyć, jak znakomity to aktor.

Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni - nowy, efektowny plakat z głównym bohaterem!

fot. materiały prasowe

Pozostała partnerująca Leungowi obsada również daje radę, choć ich role są nieco mniej wyraziste. Wyrazistość ta to bowiem problem Shang-Chi na dłuższą metę. Wspomniane przeze mnie pozytywne aspekty podczas seansu są i jest ich kilka, całość jednak nieuchronnie zmierza do słabiutkiego, choć pompatycznego finału. Ten jest już generyczną cechą wspólną większości filmów MCU. Mniej więcej od pojawienia się naszych bohaterów w pewnej krainie (bez spoilerów) emocji już tu nie ma żadnych, a fabuła, choć bardzo przyspiesza, w ogóle już nie interesuje. W całości wychodzi więc, że nie udaje się tu uciec od schematu sztampowego filmu MCU. Jednakże, jak już ustaliliśmy na początku Ci, którzy takiej ucieczki chcą, to wśród marvelowych widzów i twórców mniejszość.

PS. Recenzja nie jest finansowana z budżetu obywatelskiego Warszawy. Obrazek wrzucam, bo odwołuję się do niego w pierwszym akapicie.

fot. UM Warszawa

 

Przeczytaj więcej
Łukasz Kołakowski Redaktor prowadzący działu recenzji filmowych

Od 2015 w Movies Room, od 2018 odpowiedzialny za działalność działu recenzji filmowych. Uwielbia Wesele Smarzowskiego, animacje Pixara i Breaking Bad. A, no i zawsze kiedy warto, broni polskiego kina. Kontakt pod [email protected]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *