Mam nadzieję, ze lubicie rozwiązywać łamigłówki. Oto jedna z nich: jak z pierwszorzędnej obsady, wielomilionowego budżetu i klasycznego materiału zrobić bardzo przeciętny film? Rozwikłanie tej zagadki mogłoby przyprawić o siwiznę samego Herculesa Poirot.
Słynny detektyw z jeszcze słynniejszymi wąsem, znany z kart powieści Agathy Christie, powraca na duży ekran z twarzą Kennetha Branagha. Brytyjski aktor i reżyser (Thor, Kopciuszek) stanął przed i za kamerą, aby przełożyć kolejny raz słynną powieść pisarki – Morderstwo w Orient Expressie – na język kina. Twórcy nie zdecydowali się na drastyczną zmianę fabuły, uwypuklili tylko kilka akcentów (jak choćby rasistowskie nastroje w Europie) i dopisali zgrabny prolog, więc ktokolwiek zna książkowy pierwowzór, albo choćby poprzednią jej ekranizację Sidneya Lumeta z 1974 roku, nie będzie zaskoczony fabułą.
Zanim Poirot trafi na pokład ekskluzywnego pociągu, przemierzającego cały kontynent, od zatoki Bosfor po kanał La Manche, zobaczymy, jak radzi sobie, rozwiązując zagadkę tajemniczej kradzieży w Jerozolimie. Błyskotliwy umysł, cięta riposta, opanowanie, perfekcja i ten fantastyczny akcent – Branagh wypada w ikonicznej, ogranej wydawałoby się roli, naprawdę dobrze. Dla detektywa będzie to tylko rozgrzewka, bo zamiast zasłużonego, trzydniowego odpoczynku czeka go ciężka praca. Dzięki znajomościom uda się mu dostać na pokład Orient Expressu, gdzie przyjdzie mu podróżować wśród zbieraniny ekscentrycznych postaci. Jest rosyjska księżniczka Dragomiroff (Judi Dench) ze swoją służącą, Niemką Hildegardą Schmidt (Olivia Colman), guwernantka Mary Debenham (Daisy Ridley) i jej sekretny kochanek – doktor Arbuthnot (Leslie Odom Jr.), niemiecki uczony Gerhard Hardman (Willem Dafoe); hiszpańska misjonarka Pilar Estravados (Penélope Cruz); owdowiała Pani Hubbard (Michelle Pfeiffer); rosyjski tancerz, Hrabia Andrenyi (Sergei Polunin) i jego żona, Hrabina Helena (Lucy Boyton) i szemrany meksykański biznesmen Marquez (Manuel Garcia-Rulfo). Grupę uzupełniają tajemniczy Amerykanin, sprzedawca dzieł sztuki – Ratchett (Johnny Depp), razem ze swoim lokajem (Derek Jacobi) oraz sekretarzem – Hectorem MacQueen (Josh Gad). Kiedy nocą dochodzi do morderstwa, Hercule będzie miał pełne ręce roboty. Motyw zabójstwa jest niejasny, podejrzanych jest dwanaścioro, ale każdy zdaje się mieć żelazne alibi. W pociągu, który utknął w lawinie, czas upływa nieubłaganie, by odpowiedzieć na pytanie – kto jest autorem brutalnej zbrodni i czy komuś jeszcze grozi niebezpieczeństwo.
Od pierwszych minut Morderstwo w Orient Expressie imponuje stroną produkcyjną – powalają scenografia, kostiumy i zdjęcia. Kiedy patrzy się na piękne, panoramiczne ujęcia, soczyste barwy albo świetnie skomponowane kadry nie mamy wątpliwości, że użycie taśmy 65mm podczas kręcenia filmu odpłaciło się świetnym rezultatem. Użycie tak wysokiej jakości nośnika ma jednak swoje minusy – efekty specjalne w wielu momentach wyglądają dość przeciętnie. Branagh poszedł tą samą drogą w czasie realizacji, co Nolan – o ile jednak w Dunkierce tworzone komputerowo efekty specjalne były tylko uzupełnieniem nakręconego materiału, tutaj ich przeładowanie zaczyna wyglądać plastikowo. Zachody słońca, panoramy miast, zimowe pejzaże – im ich więcej, tym gorzej się na to patrzy. Na szczęście to dopracowane w każdym szczególe wnętrza, kolory oraz pojawiające się co jakiś czas pomysłowe tracking shoty, rekompensują te niedostatki. Łatwiej mi wymieniać plusy tej produkcji w warstwie obrazu, niż chwalić artystów przed kamerami albo scenarzystę za prowadzenie narracji.
Przy tak naszpikowanym gwiazdami filmie, poza trzema wyjątkami, trudno mówić o koncercie znakomitego aktorstwa. Branagh, jak już wspomniałem, niemalże wtopił się w swą postać, gra detektywa z lekkością i dystansem. Jest odrobinę przerysowany i nie każdemu przypadnie do gustu, bez wątpienia jednak trudno go zapomnieć. Podobnie Johnny Depp – mroczny, gburowaty, szorstki, jednocześnie niepewny, skrywający pewien sekret. Dynamika między tymi dwoma jest widoczna gołym okiem i sceny z nimi ogląda się z wielką przyjemnością. Podobnie jak Michelle Pfeiffer, która wraca do łask Hollywood dzięki niezaprzeczalnemu urokowi kuszącej femme fatale. Reszta ekipy jest po prostu ikoniczna – Jacobi, Dench, Cruz i Coleman są, bo są. Nawet nie muszą się za bardzo starać, bo ich postacie nie mają szans na rozwinięcie się. Włożeni w kanwy swoich książkowych pierwowzorów, poza kosmetycznymi zmianami (Arbuthnot jest czarnoskóry, misjonarka nie jest Szwedką, a biznesmen – nie jest Włochem) gładko wypełniają swoją powinność. Od takiego zespołu oczekiwałbym więcej szaleństwa i bardziej pamiętnych epizodów. Stapianie się z tłem im nie przystoi.
Morderstwo w Orient Expressie ma jeszcze jeden mankament – prowadzenie opowieści, która po ekscytującym wprowadzeniu, kiedy to pędzimy na łeb, na szyję, łapie poważną zadyszkę już w momencie tytułowego przestępstwa. Poirot zaczyna swoją dedukcję, na którą składa się seria przesłuchań każdego z pasażerów. Przez dziwne punkty widzenia kamery, brak płynności w montażu i niepotrzebne kombinowanie, jest ono prowadzone tak topornie, że modlimy się o jakąś katastrofę, która wstrząsnęłaby tym towarzystwem. Wyobrażałem sobie, że gdyby ten pociąg, który utknął na jakimś chwiejącym się wiadukcie, runął w przepaść, przysporzył by więcej emocji niż mocujący się ludźmi Hercule. I na pewno oszczędziłby dość cudacznego zakończenia – stylizowanego na Ostatnią wieczerzę Da Vinciego, teatralnego, nie pasującego duchem do reszty filmu.
Zobacz również: Kenneth Branagh przyjedzie do Polski! Morderstwo w Orient Expressie otworzy bydgoski Camerimage
Kiedy myślę o filmie, na który mógłbym spokojnie zabrać parę seniorów, którzy nie byli dawno w kinie, a chcieliby zobaczyć coś, co ich nie obrazi, nie zniesmaczy, a większość pojawiających się na ekranie twarzy znają z telewizji, Morderstwo w Orient Expressie jest wyborem idealnym. Dla jednych będzie to bezpieczna podróż do przeszłości, klasyczny kryminał po małym face-liftingu, zabawny, ekscytujący, który przyjemnie się ogląda. Dla innych – nudnawy, niepotrzebny remake, którego obejrzenie na dużym ekranie motywują tylko i wyłącznie walory wizualne. Inaczej byłaby to idealna propozycja na niedzielne popołudnie przed telewizorem.
Ilustracja wprowadzenia i plakat: materiały prasowe Imperial Cinepix