Jestem wielkim fanem adaptacji komiksowych. Uwielbiam Marvela, lubię DC, jak i również czytam komiksy. Wyczekując na Dziedzictwo Jowisza, liczyłem, że dostaniemy coś naprawdę fajnego. Pierwotnie patrząc na plakat, myślałem, że będzie to komedia w klimacie superbohaterskim. No niestety. Netflix wziął ten serial „na poważnie”, chociaż poważnie to zbyt wiele powiedziane. Od nudnych postaci, po wielowątkowość taką, że w końcu zacząłem się gubić! Chociaż nie mogę powiedzieć, zakończenie było całkiem fajne.
Bardzo mnie boli, że ten serial potraktowano tak… no właśnie. Jak? Niby dostajemy ambitne plany pokazania historii głównych bohaterów, ale problem jest taki, że bohaterowie są nudni i bezpłciowi. Bo, ot mamy rodzinkę, w której każdy ma jakąś supermoc. I to jest spoko, ale cała fabuła skupia się wokół najbardziej wkurzającego Sheldona. Głowa rodziny, a inspiracją do jej stworzenia był Superman, lecz w wersji boomerskiej. Na dodatek Sheldon „Utopian” Sampson jest głową Ligi Unii Sprawiedliwości (brzmi znajomo?). I naprawdę to jest fajny motyw, natomiast Netflix postawił na historię wyżej wspomnianego Boomer-Supermana.
Na początku dostajemy fajny wątek, gdzie nasza Unia jednoczy się do walki z ich głównym przeciwnikiem. Szkoda, że nie pociągnięto tego dalej, bo gdybyśmy zostali na dłużej przy Unii, która walczy ze złem – serial byłby o niebo lepszy. Natomiast przez 8 odcinków widzimy, jak młody Sheldon zdobywa swoje moce, a także jego córka korzysta z życia. I to jest po prostu nudne. Te retrospekcje (z młodości głównego bohatera) pojawiały się tak niespodziewanie, że momentami nie wiedziałem, na jakim etapie historii jestem. Wątek jego córki natomiast jest tak irytujący, że miałem ochotę odpuścić sobie dalsze oglądanie. To ona chyba jest główną antagonistką serialu, bo nienawidziłem jej z odcinka na odcinek bardziej.
Co mnie jeszcze rozśmieszyło? CGI, które tak naprawdę jest kiczowate. Mamy 2021 rok, serial wyprodukowany przez streamingowego giganta. Można by się spodziewać, że serial będzie wyglądać naprawdę pięknie. Niestety nie. CGI mi się w ogóle nie podobało, bo wygląda jakby było z 2000 roku. Jednakże muszę przyznać, że mnie to rozbawiło. Może nie w momencie, w którym miało, ale rozbawiło. Co jest równie zabawne? W jednym odcinku jest scena BARDZO podobna, do jednej z Avengers: Koniec Gry. Konkretniej mowa o tym, jak Hawkeye wybija ludzi w Tokio.
Natomiast czy Dziedzictwo Jowisza ma same minusy? Otóż nie. Serial miał naprawdę wielki potencjał, ale go zmarnowano. Tak jak mówiłem wcześniej, końcówka była bardzo fajna i daje podbudowę do drugiego sezonu, który może być o wiele lepszy niż pierwszy. Dodatkowo na samym początku mamy odniesienie do Spider-Mana, a konkretniej do słów wujka Bena (rym niezamierzony). Oczywiście dostaliśmy także wspaniałe slow motion! Ależ Zack Snyder byłby dumny! Niestety to za mało, by powiedzieć, że serial jest naprawdę dobry.
Cóż mógłbym rzec? Nie dostaliśmy drugich Titans, nie jest to również drugi Daredevil. Mamy tutaj parodię Ligi Sprawiedliwości (Jossa Whedona) wraz z próbą zrobienia jakiegoś dramatu w stylu Euforii czy Riverdale. Niestety muszę dać tej produkcji tak niską ocenę, natomiast wróżę dobrą przyszłość. Wiem, że kino superbohaterskie nie jest szczytem ambitnej kinematografii, ale mimo to – nie wyszło. Oby drugi sezon był lepszy od pierwszego. Oby nie zrobili z tego produkcji dla nastolatków, a serial superhero, który ma dawać frajdę.
Ilustracja wprowadzenia: kadr z serialu Dziedzictwo Jowisza