Serial jest przede wszystkim pierwszym bardziej kompleksowym nakreśleniem tego, co dzieje się po wojnie z Thanosem. Tam, gdzie Spider-Man: Daleko od domu wykorzystał powrót drugiej połowy ludzkości pomysłowo, ale mimo wszystko powierzchownie, spychając problemy z tym związane na drugi plan, Falcon i Zimowy żołnierz w zasadzie zbudował pewną społeczno-polityczną otoczkę, nieco na wzór drugiej i trzeciej części Kapitana Ameryki od braci Russo. Jedni bowiem świętowali powrót swoich najbliższych, ale lwia część populacji nie była przygotowana na powrót po 5 latach, gdy pomimo żałoby na świecie było znacznie więcej wolnego miejsca i zasobów (co w zasadzie przyznaje pewne racje Szalonemu Tytanowi). Nawet nasi tytułowi bohaterowie z początku są zagubieni.
Właśnie to zagubienie w bardzo zgrabny sposób koresponduje z fabularnymi motywami serialu. Bucky i Sam są niczym dwaj wojenni weterani, którzy na czasy względnego pokoju nie mają co ze sobą zrobić. Ich sytuacja sprawia, że są najlepiej współgrają z wydźwiękiem produkcji. Jeden to pamiętający II wojnę światową wojownik, targany bolesnymi wspomnieniami z niesławnego życia jako Zimowy żołnierz. Dopiero teraz dostaje w pełni szansę na rozwinięcie skrzydeł i pociągnięcie udanego redemption story. Kapitalną robotę wykonał Sebastian Stan, wykorzystując swój minimalistyczny styl grania. Ale niedużo gorszy jest Anthony Mackie, który po bądź co bądź epizodach jako Sam Falcon Wilson w filmowych produkcjach musiał wejść na wyższy poziom, wchodząc w buty znajdującego się na rozstaju dróg, niezdecydowanego superherosa.
Wymieniona dwójka stanowi niewątpliwą opokę serialu, ale wspierani są także przez trójkę postaci, wobec których nie mieliśmy raczej aż takich oczekiwań. Absolutnym złodziejem scen jest oczywiście Daniel Bruhl jako Zemo. Już w Wojnie bohaterów dał się zapamiętać nie jako kreskówkowy złoczyńca, a niegdyś dobry człowiek, który stracił wszystko, a tragiczne wydarzenia popchnęły go na drogę człowieka, który dzięki doświadczeniu i inteligencji jako pierwszy wykonał wyłom w szeregach Avengers, w istocie niechcący bardzo ułatwiając robotę Thanosowi. Falcon i Zimowy żołnierz dał mu szansę na rozwinięcie swojej postaci i szczerze nie wyobrażam sobie dlań lepszej drogi. Zemo to idealny antybohater, stała zmienna, postać idąca własną drogą – czasem zbieżną z „tymi dobrymi”, czasem nie – ale nade wszystko kierująca się konsekwentnie wyznaczonymi przez siebie zasadami. Daniel Bruhl perfekcyjnie wykorzystuje swój bogaty aktorski kunszt, subtelnie bawiąc się rolą. O jego ruchach tanecznych nawet nie będę się rozpisywał, bo urósł on już do rangi mema.
Drugą „szarą” sylwetką, która wyróżnia się na plus, jest rzecz jasna John Walker, początkowy następca Steve’a Rogersa. To niesamowite, jak Wyatt Russell wybrnął poprzez niesamowite aktorstwo i świetnie napisaną postać, by z napuszonego, nienawidzonego przez fanów pyszałka stał się skonfliktowaną, tak jak Sam i Bucky szukającą swojej drogi osobą, której największym problemem było to, że znalazł się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie. Tercet dopełnia niespodziewanie udany powrót Emily VanCamp jako Sharon Carter. Dotąd dość miałka i nijaka bohaterka nabrała charakteru i zwraca na siebie uwagę w każdej scenie. Rozwiązanie jej sytuacji pod koniec sezonu wydaje się być szczególnie interesujące, ale i ryzykowne. Oby scenarzystom zostało trochę pomysłów na uzasadnienie w późniejszych produkcjach.
No i wreszcie przechodzimy do najmniej przyjemnego dla mnie aspektu, bo uderzającego dość mocno w końcowy odbiór sezonu – czyli Flag Smashers i ich dowódczyni. Bardzo ważny czynnik tej historii – będący wszak jednocześnie dziedzictwem superżołnierzy i zarazem bodaj najtragiczniejszy efekt zmiany układu sił – został niemal całkowicie położony na łopatki. O ile sam ich zarys w pierwszej połowie sezonu był całkiem ciekawy i ładnie współgrał z całościowym tonem, będąca rzekomym zagrożeniem dla wstających z kolan rządów organizacja okazała się koniec końców papierowym tygrysem, który nawet nie potrafi specjalnie głośno warczeć. Szybko stają się mięsem armatnim, kolejnymi „kitowcami” MCU, których bohaterowie muszą po prostu spacyfikować.
A najgorsza jest w tym wszystkim Karli. Nie jestem pewien, czy Erin Kellyman wypadła tak źle przez aktorskie braki, czy bardziej przez fatalnie napisany charakter postaci, ale tak czy inaczej wszystko poszło źle. Jej zerowa charyzma sprawia, że prawie od początku mamy prawo zachodzić w głowę, jakim sposobem ktoś taki ciągnie za sobą ogólnoświatową rewolucję. Co gorsza, z czasem coraz bardziej zapętla się w swoich hasłach, a twórcy zamiast wygodnie ją potępić, wychodząc w ten sposób z tarczą, próbują niezdarnie sprawić, że widzowi będzie jej żal. Wysiłek zbędny, bo na końcu naprawdę trudno czuć do niej sympatię z jakiegokolwiek powodu.
Sama struktura serialu dała zadziwiająco dużo miejsca na refleksje, idące ręka w rękę z naprawdę wysokich lotów scenami akcji. I aż do przeszarżowania w wielkim finale sezonu naprawdę dobrze się to ogląda. W jednym miejscu posiedzimy trochę na przedmieściach, by potem uwolnić z więzienia Zemo, a następnie polecieć jego prywatnym odrzutowcem do groźnego i fascynującego świata Power Brokera (jedna ze scenerii jest niemal żywcem wzięta z jakiejś cyberpunkowej literatury), by wrócić gdzieś na przedmieścia, prosto na pogawędkę ze starym wojakiem. Na plus zaliczyć można także gościnne występy innych postaci z MCU (epizod Dora Milaje, Batroca czy Rhodeya).
Falcon i Zimowy żołnierz to dobra historia, poruszająca przy tym zadziwiająco wiele interesujących tematów – na czele z symboliczną istotą dziedzictwa Kapitana Ameryki i tym, dokąd prowadzi ekstremizm w jakąkolwiek stronę. I choć zdecydowanie nie wszystko się tam udaje, bo od czasu do czasu jest to wprowadzone dość siermiężnie, humor bywa nieco czerstwy, a nie każdy czynnik historii „odpala”, eksperyment w moim przekonaniu jak najbardziej się udał. Podczas gdy WandaVision szarżuje, bawiąc się nowymi tropami, tutaj jakby dla równowagi siłą jest zachowawcze podejście, korzystanie z dobrych, sprawdzonych schematów. Bardzo chętnie obejrzę sezon drugi, ewentualnie jakąś filmową kontynuację.