Ciężko jest nakręcić dokument muzyczny. Nakręcenie dobrego dokumentu muzycznego to natomiast zadanie karkołomne. Droga do perfekcji, którą swego czasu wytyczył Wim Wenders i jego Buena Vista Social Club, pełna jest bowiem zakrętów i pagórków, wybojów i pułapek, a sam reżyser zdaje się upajać kolejnymi kraksami swoich kolegów po fachu. Doszło więc do sytuacji, gdzie tylko szaleniec z prawdziwego zdarzenia mógłby pokusić się o chociażby nawiązanie kontaktu wzrokowego z opus magnum niemieckiego twórcy… A któż zasługuje na to miano bardziej od Shawna Crahana, czyli popularnego Klauna, członka zespołu Slipknot? Zapewne nikt, dlatego też premiera Day of The fuckin’ Gusano od początku malowała się nadzwyczaj uroczystymi barwami. Jednak czy nawet największe i najpraktyczniejsze doświadczenie w nagrywaniu teledysków (w przerwie miedzy okładaniem beczek kijem bejsbolowym i grą na cyrkowych bębnach, Crahan zajmuje się właśnie kręceniem klipów) umożliwia gładkie i bezinwazyjne wejście do jakże niewygodnego świata dokumentu? Jonas Akerlund w Rammstein: Paris pokazał, że jest to możliwe, ale czy w ślad za nim poszedł Klaun?
https://www.youtube.com/watch?v=2n0GRckCptQ
I tak, i nie. Choć produkcja kinowej koncertówki Rammsteina odbywała się równolegle do Day of The Gusano, to u obu twórców zauważalna jest ta sama maniera teledyskowej widowiskowości. I o ile Akerlund poszedł w czysty eskapizm, tworząc pełną filmowości i estetycznych fajerwerków mitologię R+, tak Crahan pozostał mimo wszystko na ziemi, serwując nam wyważony acz pełen energii pamflet tożsamościowy. Poszukując więc punktu odniesienia dla zrozumienia zespołu, nie musimy już udawać się w podróż do teledysku Wait and Bleed, lecz możemy ze spokojem sięgnąć po to najnowsze wydawnictwo. Utwory „na żywo” są tu bowiem przeplatane ze stricte dokumentalnym zapisem doświadczeń oraz opinii muzyków i samych fanów na temat wydarzenia, jakim był przyjazd ekipy do stolicy Meksyku. Jest więc sporo nostalgii, emocji, a widok roniącego łzy Coreya Taylora zakrawa na jeden z najbardziej poruszających obrazków w repertuarze Slipknota. A to wszystko, w dodatku, przy ilustracyjnym akompaniamencie prekoncertowego wykonania Vermillion… Były ciary.
Crahanowi zawdzięczam jeszcze jedną bardzo ważną rzecz. Otóż od lat w opinii mojej i większości moich znajomych (choć po seansie było mi dane zamienić kilka słów z pewną dziewczyną, która twierdziła wręcz odwrotnie), Slipknot jawił się jako zespół studia. To w nim muzycy czuli się zawsze najlepiej, mając do dyspozycji całą tę architekturę i technologię wspomagającą brzmienie. I, broń Boże, nie uważam tego za wadę – taki obrali kierunek, w tym się sprawdzają i chwała im za to. Ich wykonania koncertowe natomiast zawsze odstawały pod względem efektywności, a więcej energii wydobywało się czasem z publiki aniżeli ze sceny. Day of The Gusano uświadomiło mi jednak, w jak ogromnym przekłamaniu żyłem do tej pory. Slipknot po prostu nadal ma kopa i prawdopodobnie nigdy wcześniej go nie utracił. Co więcej, dzięki temu filmowi zdołałem się również przekonać do perkusisty Jaya Weinberga. Nie zrozumcie mnie źle – chłopak od początku swojej przygody z zespołem miał krzepę i werwę, jakiej jego kolegom niejednokrotnie brakowało, ale mimo to non stop targały mną wątpliwości, czy aby na pewno jest on w stanie zastąpić na tym jakże zaszczytnym stanowisku Joeya Jordisona. Po seansie wątpliwości zniknęły. Co do jednej.
Czy w takim razie Day of The Gusano to rzecz święta i pretendująca do miana metalowej mekki? Bynajmniej. Film dość często cierpi bowiem na poważne objawy schizofrenii, tak jakby Crahan nie mógł się zdecydować czy chce nakręcić kinową koncertówkę, czy dokument z krwi i kości. W efekcie te drugie sekwencje często stanowiły wyłącznie przerywnik między elementami treści właściwej, za którą służą tu utwory z setlisty Knotfestu 2015. Dokumentalna część cierpi ponadto na kilka schorzeń natury realizacyjnej, a cień drona z przyczepioną doń kamerą czy mikrofon w kadrze, to tylko pierwsze z brzegu (i to najbardziej widoczne) niedopatrzenia. Jednak kiedy przychodzi pora na jeb… wykorzystanie instrumentów we właściwy dla nich sposób, to nic nie jest w stanie zagrozić stanowisku Crahana. Ogień i żar wręcz biją z ekranu. I to nie tylko ze sceny, o której już zdążyłem napomknąć, ale i z widowni, która robi tu za niesamowicie precyzyjne lustrzane odbicie przygrywanego rytmu. Tak powinien wyglądać nie tylko film koncertowy, ale i sam prawdziwy, najprawdziwszy koncert na żywo.
Zobacz również: TOP 10: Gojira – najlepsze momenty
Całość najlepiej podsumuje natomiast maksyma „We are The Maggots”. Bo my wszyscy jesteśmy robakami. Robakami, dla których Slipknot to nie tylko prężny wokal Taylora, ciężka stopa Weinberga, taneczny krok Wilsona czy psychopatyczne ciągotki Crahana. Slipknot to styl życia, czemu hołd chciano złożyć właśnie poprzez realizację Day of The Gusano. Czy się udało? Z pewnością oceni to każdy z Was. Ale, jak dla mnie, rzecz mogłaby trwać do późnej nocy.
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe