Ten, kto nawet połowicznie śledzi losy superbohaterów Marvela, wie, że nie zawsze są oni wobec siebie uczciwi i szczerzy. Sprzeczność interesów, która w obliczu kolejnej inwazji kosmitów czy planu podboju świata przez jakiegoś superzłoczyńcę mogłaby rozbić ich szyki, przez co niektóre rzeczy wciąż pozostają w tajemnicy – jak chociażby wydarzenia związane z grupą Iluminati i powrotem pamięci Kapitana Ameryki. Każdy heros trzyma głęboko w odmętach swego umysłu swe największe przewinienia i rzeczy, które nie mogłyby ujrzeć światłą dziennego, lecz jest ktoś, kto widzi i wie wszystko. Uatu, znany powszechnie jako Watcher, od wielu dekad jest nieodłącznym elementem uniwersum Marvela, pamiętającym jeszcze czasy, gdy Galactus miał chrapkę na Ziemię, a grupa X-Men toczyła bój na Księżycu z Imperialną Gwardią Shi’ar. Ingerujący jedynie w rzadkich przypadkach, pojawiający się zawsze tam, gdzie dzieją się kluczowe dla świata wydarzenia osobnik zostaje jednak zamordowany. I to w sposób wyjątkowo makabryczny.
Pierwsze, co nasuwa się na myśl, to pytanie: kto i dlaczego dokonał mordu? W końcu Watcher nie jest byle kim i zabicie go samo w sobie nie jest łatwe. Oliwy do ognia dolewa symboliczny sposób, w jaki został okaleczony. Okoliczności wyjaśnić ma wielopoziomowe śledztwo, prowadzone przez dość oryginalne zespoły – w końcu Punisher i Doktor Strange rzadko pojawiają się razem. Przez wyciek wielu sekretów, relacje między herosami wydają się nieco chłodniejsze, lecz okoliczności nie pozwalają na natychmiastowe rozwiązanie wszystkich interpersonalnych problemów. Nim dowiadujemy się o zgonie Watchera, poznajemy jego genezę i wydarzenia, które uczyniły z niego znaną nam postać. Zeszyt scenariusza Marka Waida ocieplił wizerunek tej nieco wyniosłej i nieodgadnionej postaci, pozwalając lepiej wczuć się w dalsze, tragiczne dla niej wydarzenia.
Nie mógłbym napisać o tym komiksie, nie wspominając o Nicku Fury – szpiegu, liderze S.H.I.E.L.D., wojskowym i swego rodzaju punktem odniesienia dla wszystkich superbohaterów. Jednak gdybym miał jednocześnie wskazać kogoś, kto ma najwięcej do ukrycia, byłby to właśnie on. Zawsze odnosiłem wrażenie, że bohater ten traktuje herosów z nadmierną pobłażliwością, porównywalną z tą, jaką raczy swych podopiecznych opiekunka dziecięca. Z pozoru dziatwa ma przed nią respekt, ale w trakcie zabawy traktuje ją jak równą sobie. Opiekunka jednak wie, jak się zachować, aby dzieciaki czuły się swobodnie, a zarazem nie dokazywały zanadto, pozwalając sobie niekiedy na wykorzystanie ich słabych punktów. Chroni ich w sposób, o którym nie muszą nawet wiedzieć i którego zapewne by nie pojęły. Mówiąc prościej – mimo braku mocy i licznych perturbacji, jakie przeżył Nick, nadal jest on kimś kluczowym, a przy tym nierzucającym się w oczy.
Grzech pierworodny jest dynamiczną i wielowątkową historią, której solowa lektura nie daje pełnej satysfakcji. Konieczna jest więc lektura tie-inów, których Egmont nam nie poskąpił. Poza dwoma ściśle związanymi z nim tomami, reperkusje śmierci wszechwidzącego i wszechwiedzącego Watchera odczuwalne będą w regularnych seriach. Pozorny skok na kasę jest raczej dodatkowym bonusem dla tych, na których komiks ten zrobił wrażenie – jest on zrozumiały sam w sobie, lecz pełną skalę wydarzeń poznamy właśnie dzięki tym dodatkowym tytułom, takim jak Deadpool tom 7: Grzech pierworodny czy zapowiedziane na październik i listopad dwa tytuły: Original Sin – Grzech pierworodny: Thor i Loki – Dziesiąty świat oraz Original Sin – Grzech pierworodny: Hulk kontra Iron Man.
Naczelnym rysownikiem tomu jest Mike Deodato Jr. – wykonał on swą pracę bardzo solidnie. Ilustracje świetnie zgrywają się z treścią, kreska jest realistyczna i nie daje nawet cienia złudzenia, że mord jest mało istotny i nie przyniesie za sobą poważnych konsekwencji. Rysownik wzorowo radzi sobie z grą światłocieniem, tworząc napiętą atmosferę tajemnicy, której rozwikłanie może nie być takie oczywiste. Jest jeszcze kadrowanie, gdzie Deodato nie sili się na artystyczne fanaberie i ozdobniki, a surowo ciosa plansze, podkreślając na kolejnej płaszczyźnie ogólną atmosferę Grzechu pierworodnego. Dwaj inni rysownicy – Jim Cheung i Paco Medina – ilustrują zeszyt Original Sin #0, będący wstępem do opowieści, w której Mark Waid zderzył ze sobą dwie skrajnie odmienne postaci – Novę/Sama Alexandra i Watchera. Historia ta jest przyjemnym, kameralnym wstępem do głównych wydarzeń i doskonale objaśnia, kim jest Uatu i jaką dysponuje potęgą. Przed nią jest jeszcze opowieść Eda Brubakera i Javiera Pulido, która może delikatnie nasunąć czytelnikowi rozwiązanie zagadki tajemniczego zabójstwa.
Grzech pierworodny co prawda jest mniej widowiskowy niż Nieskończoność, ale jego konsekwencje są o wiele bardziej dotkliwe, niż potyczki z Thanosem i Budowniczymi. Sam fakt śmierci tak, wydawać by się mogło, niezmiennej postaci dla Marvela, jaką jest Uatu, szokuje – na szczęście nie robi to w sposób łopatologiczny, rodem z Ultimatum Jepha Loeba. Jason Aaron z szacunkiem żegna Watchera i przy okazji dość mocno miesza w życiu pozostałych bohaterów. Maski opadły, a karty zostały odsłonięte – niektórzy dowiedzieli się o nieznanych członkach rodziny, inni o nieodpowiedzialnych grzechach swoich towarzyszy. Jedno jest pewne – świat Marvela nie będzie już taki sam.
Tytuł oryginalny: Original Sin
Scenariusz: Jason Aaron, Mark Waid, Ed Brubaker
Rysunki: Mike Deodato, Paco Medina, Jim Cheung, Javier Pulido
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Wydawca: Egmont 2017
Liczba stron: 252
Ocena: 80/100