Nowe Hollywood. Piękna era. Belle epoque amerykańskiej kinematografii. Okres, który korzystając z dobrodziejstwa nowofalowych metod kreacji, całkowicie przekalibrował siłę rażenia jankeskich dział filmowych. Rewolucja obyczajowa się zakończyła, buntownicy dorośli, wytwórnie plajtowały, a kino musiało odpowiedzieć na zachodzące zmiany. I odpowiedziało. Ustami takich młodzieńców jak Francis Ford Coppola, Steven Spielberg czy George Lucas. Każdy z nich dorzucił kamień milowy, ba, od razu cały wór kamieni milowych do budowy monumentalnej fabryki, w którą dziś wlepione są ślepia wszystkich kinomanów. Fabryki Snów. Jednak kiedy Coppola przyklepywał ostateczną wersję swojej adaptacji średnio znanej prozy Mario Puzo, a Lucas coś tam przebąkiwał o zamaszystym filmie science fiction, na uboczu, zepchnięty niejako do mainstreamowego podziemia, skromne, ale za to pełne przemocy i krwi metraże kręcił zafascynowany możliwościami X Muzy niedoszły fizyk. Liczył się z tym, że w pojedynku z moralnością amerykańskiej krytyki nie ma zbyt wiele do powiedzenia, lecz mimo to próbował i próbował. Aż się dopróbował. A dziś mówi się o nim jako o spadkobiercy Hitchcocka. Tym kimś jest Brian De Palma.
Zobacz również: Nieznane filmy znanych reżyserów #5 – Darren Aronofsky
Choć osobiście z tym porównywaniem do Hitchcocka bym akurat nie przesadzał (nie z racji zasług, a różnic między narzędziami w warsztatach obu Panów – Hitchcock to raczej chirurg złota rączka, a De Palma architekt wnętrz), to jego wielkość nie podlega wątpliwości. Droga na szczyt reżysera nie była jednak usłana różami. A na pewno nie taką ilością róż, jaką otrzymali jego epokowi rówieśnicy. De Palma – o czym pośrednio wspomniałem – długo bowiem męczył się z amerykańską krytyką swoich dzieł. Słanie każdego bohatera w piach, zapewnianie nadgodzin grabarzom i wystrzeliwanie większej serii naboi z pistoletów maszynowych niż z ust postaci nie stanowiły w oczach znawców szczególnie wartościowego materiału poznawczego. Ot jakiś kinowy brutal, który pragnie dać upust swoim pasjom na ekranie i w dodatku nie koniecznie wie, czym rządzą się reguły filmowej narracji. Taka łatka szyta była grubymi nićmi na reżyserskim berecie De Palmy przez lata, lecz okazało się, że te nici zrobione zostały ze słomy, a nie z bawełny. Wkrótce zatem popękały, zerwały się i odkryły bogate wnętrze. Wnętrze wypełnione po brzegi fatalizmem, determinizmem i przede wszystkim niesamowitą pracą na poziomie realizatorskim, urzeczywistniającą się w nienagannym zarządzaniu przestrzenią i uwspółcześnianiu klasycznych metod montażu.Szybko dostrzeżono, iż niemal każdy film reżysera, wykazując powyższe cechy, stanowi karykaturalną acz gorzką rewizję amerykańskiego mitu, co w Hollywood, czyli kuźni obyczajowości wszelakiej, musiało w końcu się przyjąć. I się przyjęło, a dziś sztandarowe dzieła made by De Palma (Człowiek z blizną, Nietykalni, Życie Carlita, Mission Impossible) wpisuje się w kanon lektur szkolnych. Nie oznacza to jednak, że wszystkie one doczekały się rehabilitacji. Wręcz przeciwnie – paradoksalnie nadal spora część tworów De Palmy leży i kwiczy pod względem scenariuszowym. Szeroko znany i omawiany jest chociażby przykład Misji na Marsa, która miała być dla twórcy tym, czym Odyseja kosmiczna była dla Stanleya Kubricka, a okazała się Star Trekiem. I to tym znanym z serialu telewizyjnego. Tego z 1966 roku. Tym razem jednak chciałbym zwrócić waszą uwagę na inną produkcję – w końcu znajdujemy się w cyklu pod nazwą NIEZNANE filmy, a takim na pewno nie jest kosmiczna wyprawa reżysera. Mniejsze kontrowersje wywoła zatem następujący po niej Femme Fatale, również niewolny od bolączek, ale ciekawy eksperyment formalny.
Wyjściowy pomysł na film rysuje się jednak naprawdę zacnie. Zderzenie klasycznego motywu filmu noir, z sensacją oraz technicznym rozmachem charakterystycznym dla De Palmy pozwalało nam bowiem sądzić, że twórca powracając do swojej ulubionej konwencji zafunduje kolejną lekcję kina wyrobnikom z Hollywood. Ta lekcja kina dość szybko jednak przybrała kształt lekcji chemii, albowiem reżyser zdaje się podporządkowywać cały jej przebieg pod eksperymenty z formą. To znowuż jest wynikiem problemu, który ciągnie się za reżyserem jak smród po gaciach – De Palma nie jest scenarzystą. A już na pewno nie jest dobrym scenarzystą. Każdy, powtarzam, każdy z jego filmów, w których prócz stołka reżyserskiego dzierżył pióro scenarzysty (a było takich sytuacji aż 15!), był co najwyżej filmem miernym, gdyż cierpiał na podstawowe braki w strukturze dramaturgicznej treści – pozornie kluczowe wątki były urywane, porzucane, postacie nie zyskiwały należytych motywacji swoich działań lub w ogóle nie były rozpisywane, akcja gdzieś tam zawsze gubiła impet i rozdrabniała się w drobny mak. Tak było z Upiorem z raju, W przebraniu mordercy i tak też jest z Femme Fatale (no oddam sprawiedliwość i przyznam, że może akurat Wybuch uchronił się przed podobnym losem). Mimo że De Palma korzysta tu z bardzo wdzięcznej struktury charakterologicznej, opartej na zamkniętym kręgu kobieta fatalna-mąż-kochanek-zbóje łaknący zemsty, to rozwój postaci i ich background psychologiczny praktycznie nie istnieje. Laure Ash (Rebecca Romijn) jest fatalna bo po prostu jest, ex paparazzi Nicolas Bardo (Antonio Banderas) nie ma żadnego powodu by za nią podążać, o mężu (Peter Coyote) w trakcie filmu zapominamy, a zbóje nie mają nawet żadnych imion ani ksywek. Jednak co innego nie rozpisać postaci należycie, a co innego nie rozpisać ich należycie i dodatkowo rozmiękczyć tę całą strukturę paletą kolejnych postaci, których udział w fabule był całkowicie zbędny. Dodatkowo De Palma wkomponowuje je w kadr w taki sposób, iż wydaje nam się, że ich pozycja w snutej opowieści jest co najmniej doniosła. Ale nie, szef ochrony męża bohaterki, komisarz policji, mecenas z ambasady i gość z paryskiej speluny nie wnoszą w ostateczności żadnej wartości, skutecznie wybijając z rytmu i tak niełatwej w odbiorze projekcji.
Zobacz również: Nieznane filmy znanych reżyserów #4 – James Cameron
Z tym wiąże się natomiast grzech główny Femme Fatale, a mianowicie brak wyraźnego wartościowania wątków w prowadzeniu narracji. Nie uświadczycie tu bowiem żadnego katalizatora fabuły. Kolejne partie filmu odbywają się w luźnym nawiązaniu do poprzednich wydarzeń, a w pewnym momencie tracą nawet tę newralgiczną zależność. Na papierze punktem wyjścia miał być napad na drogocenne diamenty obecne pod postacią stroju wyjściowego jednej z gwiazd gali festiwalu filmowego w Cannes, lecz w ostateczności służy on wyłącznie za obiekt westchnień bandziorów, którzy od czasu do czasu, zaznaczając swoją egzystencję, wspominają, jak bardzo nienawidzą głównej bohaterki. Niknie więc po 30 minutach, aby pojawiać się sporadycznie w momentach, gdy na ekranie dzieją sie już zupełnie inne rzeczy. Wszystko to wynika z tego, że De Palma z niezrozumiałych dla mnie powodów stara się prowadzić dwa wątki główne – jeden dotyczący fatalności naszej kobiety fatalnej, a drugi prawiący o niedoli i sytuacji podbramkowej, w jakiej znalazła się postać grana przez Antonio Banderasa. I nie byłoby w tym nic złego, bo oba (a szczególnie drugi wątek, cechujący dotychczasowe dokonania De Palmy) mogłyby znaleźć w takiej konfiguracji satysfakcjonujące rozwiązanie, ale koniec końców wyłącznie nachodzą na siebie, wzajemnie przeszkadzają i gryzą się jak wygłodniałe kundle. Rozbija to hierarchię, a w konsekwencji spójność przekazu dzieła, gdyż po prostu nie wiemy czego się chwycić roztrząsając zagadki fabularne reżysera. Dodając do tego okropnie przekombinowane twisty oraz niesłychanie sztampowe zakończenie, które praktycznie rujnuje wszystko co do tej pory Femme Fatale starało się opowiedzieć, otrzymujemy obraz naprawdę amatorskiego scenariusza, co najmniej niegodnego filmowca takiej klasy.
Jednak co nie udało się De Palmie w warstwie tekstu, to nadrobił w realizacji. Pod tym względem film ten to chyba najbardziej fetyszystyczne dzieło reżysera. Co prawda doświadczamy tu wszystkich technicznych aspektów, z których twórca zasłynął już wcześniej, ale w takiej ilości oraz mocy nie ujrzały jeszcze nigdy światła dziennego. Kamera praktycznie cały czas jest w ruchu – ujęcia statyczne to jakieś 5 minut prawie dwugodzinnego seansu. Nie oznacza to oczywiście, że szaleje i skacze ona po kadrach jak żaba po liliach. Ujęcia są długie i precyzyjne. Dużo tu montażu wewnątrzujęciowego, płynnego przechodzenia z planów szerokich do planów bliskich i na odwrót oraz intelektualnej metody Siergieja Eisensteina. Naprawdę, gdyby radziecki teoretyk filmu jeszcze żył, to z Brianem De Palmą codziennie obalałby po kieliszeczku. Względnie po butelce. Na głowę. Nawet charakteryzujących reżysera podziałów kadru na dwie części jest jakby więcej i nadal swoją dramaturgiczną użytecznością robią one niesamowite wrażenie. Mamy też klasyczne slow motion z wyciszeniem pozakadrowego dźwięku – pamiętacie jeszcze słynną scenę na schodach dworca z Nietykalnych, która nomen omen jest cytatem z Eisensteina? Tutaj ujrzycie to samo, lecz w przearanżowanej przestrzeni.
Co do cytatów i przestrzeni oraz cytatów przestrzennych to tych tutaj jest również całkiem sporo. Początkowy epizod ze wspomnianym napadem na diamenty jest niczym innym jak (mocno zniekształconą, ale jednak) parafrazą balu karnawałowego z Oczu szeroko zamkniętych Stanleya Kubricka. Oświetlenie, kompozycja kadru oraz tła, a nawet głupi wzorek na podłodze jak nic są żywcem zapożyczone z ostatniego filmu mistrza formy. Nie obeszło się również bez cytatów z Hitchcocka, na co wskazuje chociażby scena łazienkowego seksu naszej bohaterki z gwiazdą Cannes (Psychoza, ktoś coś?). Jednak mimo tych smaczków najlepszą i nieustannie zapierającą dech w piersi robotę czyni zabawa De Palmy z przestrzenią. Tak się złożyło, że niedawno było mi dane powtórnie obejrzeć przykład filmu, który zazwyczaj się przytacza w kontekście mistrzowsko wykreowanej przestrzeni, a mianowicie Dziecko Rosemary Romana Polańskiego. Jednak gdy widzę ten rozmach, ten fotogeniczny geniusz De Palmy, to nic nie jest w stanie odwieść mnie od twierdzenia, że to właśnie on robi z otoczeniem największe rzeczy. Magiczne rzeczy. De Palma w ogóle nie czuje strachu przed korzystaniem z planu totalnego, z czynienia przestrzeni głównym bohaterem filmu i to, co tak świetnie funkcjonowało choćby w Życiu Carlita (finałowy epizod na dworcu znajduje się w moim osobistym TOP 5 scen filmowych ever) funkcjonuje i tutaj. Szkoda tylko, że za logiką realizacyjną nie poszła ta nieszczęsna logika fabularna…
Zobacz również: Nieznane filmy znanych reżyserów #3 – Siergiej Eisenstein
W kontraście do dziurawego jak dach domu mieściny w Lubelskim po przejściu gradu scenariusza znajduje się również aktorski popis Rebecci Romijn. Paradoksalnie gdyby nie ograniczenia spowodowane niepiśmiennictwem De Palmy, Femme Fatale mogło zafundować nam jeden z najlepszych występów filmowych za rok 2002. W postaci Laury jest coś z badassowego charakteru Charlize Theron z Atomic Blonde (wcale bym się nie zdziwił, gdyby aktorka szykując się do swojej roli spojrzała mimochodem na dzieło De Palmy) oraz onirycznej ponętności Nicole Kidman z Oczu szeroko zamkniętych (czyżby kolejny cytat?). Jest to więc przyjemny widok, choć pełnię jego okazałości przykrywa niestety fakt beznadziejnego rozwoju mentalnego postaci i obawiam się, że nawet tak charyzmatyczny aktor jak Al Pacino, z którym De Palma święcił największe sukcesy, nie dałby rady wyrwać się ze szponów scenariuszowej biedy Femme Fatale. I szkoda, gdyż to mogło być naprawdę coś.
Gdybyśmy zatem stanęli przed wyzwaniem obiektywnej oceny Femme Fatale, to… No właśnie, co? Z jednej strony po prostu nie da się przejść obojętnie wobec tak wykastrowanej pod względem merytorycznym opowieści, ale z drugiej oprawa wizualna wprawia w zachwyt tak samo jak poprzednie, najwybitniejsze dokonania De Palmy. Wszystko zatem (z resztą jak zwykle) rozbija się o ten newralgiczny aspekt subiektywności sztuki, o to czy pozwolimy artyście bawić się z tworzywem, czy może oczekujemy od niego konkretnych efektów. Ja sądzę, że akurat ten reżyser ma pełne prawo do zabawy wedle własnych zasad. Doszedł do takiego momentu w swojej karierze, gdy od ochów i achów ze strony publiki ważniejsze jest eksplorowanie tożsamości własnych dzieł, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „Co i jak ja właściwie robię?”. Co prawda w końcu przydałby mu się jakaś inna nominacja niż do Złotych Malin, ale sądzę, że jeszcze w tej sprawie nie jest facet przegrany. W każdym razie trzymam kciuki.
Tytuł: Femme Fatale
Reżyseria: Brian De Palma
Scenariusz: Brian De Palma
Data premiery: 2002 rok
Gatunek: thriller, sensacyjny
Ilustracja wprowadzenia: materiały prasowe